niedziela, 18 grudnia 2016

Florian & Lucyfer jadą na wakacje. Cz. 1

Za oknem domu deszcz uderzał z ogromną siłą, co najmniej jak przy urwaniu chmury... Lub jebanego tysiąca  chmur. Wszędzie była tylko woda, a oba okoliczne jeziora już dawno miały podniesiony poziom i zalewały las. Tak, tej jesieni pogoda była dosyć krytyczna. Stan podpowodziowy jak nic.
– Okropność, nie tato? – Spytał Florian, który akurat wrócił ze sklepu. Od samochodu do drzwi domu było może pięć metrów, ale młody Szczypczyk i tak ociekał wodą jakby wyciągnęli go z morza.
– Tak, okropna i pogoda, i to, co się ostatnio w mieście dzieje... – Rzucił staruszek, klęcząc nad rozłożoną na podłodze walizką.
– W sensie o czym mówisz? – Dopytywał się Florian, wykręcając na progu skarpety. Były jak gąbki.
– Ta bijatyka podczas protestów o aborcję, ostatnio pożar u Waśniaka...
Przy wspomnieniu pierwszego wydarzenia, Florek wzdrygnął się i bezwiednie przesunął ręką po brzuchu, na którym powinien mieć dziurę...
– No, zgadzam się z tobą... A co właściwie robisz? – Spytał, podchodząc bliżej i zaglądając ojcu przez ramię.
– Pakuje nas na wakacje. – Odparł Lucyfer, dopychając coś szarego nogą do walizki tak, by ta się zamknęła.
– Przepraszam...? – Spytał zszokowany.
– Po tym wszystkim, cholernie przydałyby się nam wakacje w jakimś ciepłym miejscu. A tobie to już w ogóle, bo ostatnie lata spędziłeś w pudle...
– Muszę zadzwonić do Kuby i powiedzieć, że jednak masz ludzkie uczucia... Ale i tak mi nie uwierzy...
Ze skwaszoną miną, staruszek opryskał chłopaka przeterminowanym olejkiem do opalania, którego barwa, a jeszcze bardziej zapach, były podejrzane...
– Ej! – Zawołał, próbując zasłonić się przed lepkim płynem...
– Twoja walizka jest na górze. Sprawdź, czy nie chcesz spakować się trochę inaczej, niż ja to zrobiłem. Jutro rano wyjeżdżamy na lotnisko...
 ***
– No raz, raz! Samolot nie poczeka! – Wołał Lucyfer, pośpieszając swojego syna. Obaj próbowali przedostać się w miarę sucho przez kałuże, które były dosłownie wszędzie w wiosce.
– Idę, idę... Kurwa... – Powiedział, zapadając się po kolana w wodę.
Jakiś czas później terenówka Floriana spełniła się w roli amfibii, dowożąc dwóch Szczpczyków na lotnisko.
– Zapierdalaj!!! – Wydarł się Lucyfer, widząc zamykającą się odprawę na ich lot... Gnali, jakby ich sam SWAT gonił. Przynajmniej w środku było sucho...
...czego nie można było powiedzieć o płycie lotniska, na której woda omywała do połowy koła samolotu. Zamiast autobusami, po płycie poruszano się pontonami. Ale ostatecznie, udało im się dotrzeć na pokład powietrznego statku, który po jakimś czasie oderwał się od... ziemi? ...wody? Nieważne...
***
Podczas lotu.
Lucyfer powoli zasypiał na fotelu, wsłuchany w dźwięk kropel deszczu, napierdalających w samolot. Florian z kolei na przemian bladł i czerwieniał, ciągle hiperwentylując. To był jego pierwszy lot samolotem w życiu, wcześniej w końcu nie miał okazji...
Czy to aby na pewno bezpieczne? – Spytał stewardessę po raz tysięczny. Biedna kobieta przychodziła za każdym razem, gdy młody Szczypczyk wciskał przycisk wezwania.
Tym razem odpowiedział mu ojciec, wkurwiony, że po raz kolejny wyrywa się go z drzemki.
– Tak, kurwa, to jest bezpieczne! Ile razy trzeba ci powtarzać, że jest większa szansa, na jebany wypadek samochodowy niż lotniczy?!
– Do wylądowania... – Poważnie odparł Florian, naciskając przycisk po raz kolejny. – Poza tym, ta stewardessa ma fajny tyłek... – Uśmiechnął się blado do ojca.
 ***
Lądowanie.
– Kurwa, kurwa, ja pierdolę, kurwa... – Jęczał Florek, gdy samolot podskakiwał na dziurawej płycie egipskiego lotniska...
Ciesz się, że przynajmniej jest sucho... – Odparł Lucyfer, patrząc przez okno, na zahaczonego skrzydłem Araba, którego uderzenie wybiło w powietrze.
Dziękujemy za skorzystanie z linii lotniczych Haj. Z radością informujemy również, że pierwszy pilot doszedł już do siebie i skończył rzyganie w toalecie z tyłu samolotu....
– No wstawaj! – Denerwował się staruszek, próbując oderwać swojego syna od fotela, w który tamten wczepił się paznokciami. – Wstawaj, do cholery!
***
Obsługa lotniska dziwiła się na widok staruszka w hawajskiej koszuli i krótkich spodenkach, targającego ze sobą fotel samolotowy, na którym siedział blady mężczyzna w przepoconej, białej koszuli i długich, zmiętych spodniach od garnituru... I oczywiście nikt nie zaoferował Lucyferowi pomocy z bagażami. W autobusie, który miał ich odwieźć do hotelu, fotela samolotowego zmieścić się nie dało, więc staruszek zaproponował kierowcy przywiązanie go do dachu busa, co (ku jego zdziwieniu!) spotkało się z entuzjastyczną aprobatą. Droga przez pustynię do ośrodka nie ciągnęła się zbytnio, no, może Florkowi, kiedy obudził się, pod wpływem siekącego go piasku niesionego pustynnym wiatrem...
***
Meldowanie w hotelu. Pokój.
– Szczypczyk. Es-zet-ce-zet-ygrek-pe-ce-zet-ygrek-ka. Szczypczyk. Szczypczyk. Szczypczyk, ty pierdolony debilu, któremu piasek utknął w pustej mózgownicy!!! – Lucyfer od kilkunastu minut próbował wytłumaczyć recepcjoniście, jak pisze się jego nazwisko i zaczęła zżerać go już wściekłość.
W tym samym czasie Florian flirtował z hotelową animatorką, młodą dziewczyną pochodzącą z Rosji, która pracowała tu okresowo. Młodszy ze Szczypczyków znał trochę ruskiego, a dziewczyna ciutkę słów polskich, więc jakoś się dogadywali...
– Spokojnie, tato. – Rzucił Florek, gdy jego wkurwiony ojciec zaczął szarpać recepcjonistą jak szmacianą lalką. Wściekły staruszek oderwał go już od podłogi i przerażony mężczyzna niezgrabnie i panicznie przebierał w powietrzu nogami.
– Co spokojnie, do kurwy nędzy? Przecież ten facet jest tępy jak dupa kozła! A ty nawet nie próbujesz mi pomóc! – Wyrzucając te słowa przez zaciśnięte zęby, Lucyfer coraz gwałtowniej trząsł pracownikiem hotelu.
– Może po prostu sam uzupełnij ten formularz? – Podsunął młodszy Szczypczyk, obracając animatorkę w rytm lecącej w radiu muzyki.
– O, to jest pomysł! – Podchwycił starzec, jednocześnie puszczając recepcjonistę, który bezwładnie poleciał na ścianę. – Twój formularz też uzupełnić?
– Tak, tak... – Zbył go Florian, próbując zapamiętać wyszeptany mu do ucha numer pokoju animatorki...

– I oto nasz pokój! Czy raczej pokoje? – Oświadczył stary Szczypczyk, próbując ogarnąć ramionami sporą przestrzeń salonu, z którego istniało przejście do dwóch oddzielnych sypialni.
W tym czasie Florian zatrzasnął drzwi przed twarzą bagażowego, który stał przed wejściem do ich apartamentu, z ręką wyciągniętą po napiwek.
– Mhm. – Burknął, rzucając walizkę do swojego pokoju. Zaczął się rozpakowywać, ale jego myśli zajmował tylko krągły tyłek animatoreczki...
C.D.N.

niedziela, 4 grudnia 2016

Dzień Caspra – W poszukiwaniu kowala. Cz. 3

Kończymy tą długą opowieść. Miały być dwa posty, wyszły trzy. Taka rekompensata chyba okey?


– Król wysłał wiadomość. Będzie dzisiaj pracował do późna, bo "coś tam pierdolnęło w magazynach". – Oświadczył Hassan, wracając od telefonu.
– No to co, wracamy do gry? – Spytał Matthew.
– Jestem głodna! – Rzuciła Ivy.
– W sumie, to ja też. – Stwierdził Casper.
– Zamawiamy pizzę. – Stwierdził Matthew.
***
Wioska wyglądała normalnie, za wyjątkiem jednego szczegółu. Na obrzeżu wiochy stała wysoka, kamienna wieża, która nie była raczej częścią jakichś dawnych murów.
– No dobra, teraz poszukać kogoś inteligentnego, który wskaże nam drogę do kowala... – Stwierdził Hassan.
W odpowiedzi Casper runął na ziemię, zmęczony. Księżniczka zdążyła zeskoczyć z jego pleców.
– Może ksiądz? – Zasugerowała przyszła władczyni.
– Świetny pomysł, pani. – Odparł Hassan. – Skąd ten pomysł, jeśli mogę wiedzieć?
– To proste. – Zaczęła Ivy z uśmiechem. – Mój ojciec zawsze opowiada, że księża żerują na głupich ludziach, a żeby to robić muszą być jedynymi inteligentnymi w całym siole...
Hassan zamilkł zaskoczony i zajął się zbieraniem Caspra z ziemi.
Podróżnicy skierowali swoje kroki do kościoła, od którego jedynym wyższym budynkiem w wiosze była dziwna wieża. Miejscowy kapelan, jak to zwykło, stał przed kościołem. Wysoki, postawny mężczyzna w czarnej sutannie przypominał z mordy niedźwiedzia.
– Szczęść boże, podróżnicy!
– Tak, tak, cześć... – Odparł Hassan i rzucił spojrzenie spode łba Casprowi, który się przeżegnał. Takim samym spojrzeniem uraczył ksiądz Hassana.
– Jak się zwiesz, szanowny? – Spytał młody rycerz.
– Jestem ojciec Suryn.
– Poszukujemy kowala, kapłanie. Gdzie możemy go znaleźć? – Wtrącił się znowu Hassan.
– Tak... Wiem, gdzie możecie znaleźć kowala... Ale wam nie powiem, bezbożni! – Odwrócił się i ruszył w stronę kościoła.
– Odmawiasz pomocy Jej Wysokości, księżniczce Ivy? – Spytała dziewczynka i nie czekając na odpowiedź, machnęła różdżką w stronę kapłana. Szata księżulka w mig zaczęła lśnić wszystkimi kolorami tęczy. Zatrzymał się.
– Jej Wysokość, której ojciec wydał dekret o spalaniu świątyń? Ten sam, który wypłaca nagrody w złocie za głowy dowolnych kapłanów? – Kaznodzieja przełknął ślinę.
– Ten sam. – Księżniczka uśmiechnęła się diabelsko.
– Hmm... No, w sumie mógłbym wam powiedzieć... Ale najpierw trzeba uporać się z czarownicą mieszkającą w jaskini niedaleko wioski...
– Niech będzie, zabijemy ją... – Zgodził się Hassan.
– No idziemy, nie ma na co czekać! – Zawołała Ivy.
Casper spuścił głowę i powlókł się za nią.
***
– Jedzenie! – Zawołał Hassan, lecąc do drzwi mieszkania.
Po chwili wrócił z naręczem kartonów z pizzą.
– No to robimy przerwę. – Stwierdził Matthew.
– W ogóle przegiąłeś z tą czarownicą... – Hassan wycelował w niego palcem.
– No co? Myślałeś, że będzie wszystko łatwo? RPG-i tak nie działają...
***
Nasi bohaterowie stanęli przed śmierdzącą siarką jaskinią. A może siarką śmierdziało bagno, na którym się znajdowali? No, nieważne...
– Hej! – Zawołał Casper w głąb jaskini.
Po chwili ze środka wyszła dziewczynka, wiekiem przypominająca księżniczkę Ivy.
– Czego?
– Przyszliśmy zabić czarownicę.
– Marzenie... – Odwróciła się, chcąc wrócić do jaskini.
Hassan rzucił jej w plecy jedną ze swoich flaszeczek. W każdą stronę buchnął biały pył, który ubrudził ubranie czarownicy. 
– Przejebaliście sobie... – Rzuciła.
Momentalnie w miejscu czarownicy stał wielki jaszczur. Zmieniła się w smoka, o ciemnozielonych łuskach i długiej szyi. Oraz o paszczy, pełnej żółtych, krzywych kłów.
– Kurwa... – Stwierdził Hassan.
– Było zadzierać z czarownicą? – Odparła smoczyca.
– My tylko szukamy kowala... – Stwierdził Casper.
– Nie obchodzi mnie to. 
Hassan spróbował cisnąć w smoczycę jeszcze jedną buteleczką. Flaszka odbiła się od łusek monstrum i trafiła w Caspra. Eksplozja była bardzo jasna i bardzo głośna. Dymiący rycerz leżał kilkanaście metrów od miejsca eksplozji. Następnie zaś, smoczyca przywaliła Hassana ogonem, ciskając nim o drzewo.
– Możesz powiedzieć, kto w wiosce naprawiłby podkowę dla konia? – Spytała spokojna Ivy.
– Mój przyjaciel może to załatwić. Mieszka w wieży, w wiosce.
– Dzięki. Ej, eskorta! Idziemy z powrotem!

Troszkę później...
Przechodząc koło kościoła, rozeźlony Hassan rzucił flaszeczką prosto w otwarte drzwi przybytku. Dokładnie sprawdził po drodze, którą buteleczkę trzyma. Wnętrze budynku rozbłysło i wyleciały wszystkie szyby.
Nie patrzyli do tyłu. Zapukali do wieży. Otworzył im starzec.
– Słucham?
– Naprawia pan podkowy?
Starzec popatrzył na trzymaną przez Hassana podkowę. Pstryknął palcami i podkowa naprostowała się, po czym zniknęła. 
– Zamontowana. Jeszcze coś?
– Emm... Potrafiłbyś nas teleportować?
Starzec skinął im głową...
***
Jakub wszedł do mieszkania strasznie zdenerwowany. Rzucił kilka przekleństw i wszedł do salonu. Wszyscy zasnęli nad rozłożoną w pokoju grą. Popatrzył na nich, pokręcił z niezadowoleniem głową i ruszył do swego pokoju...
– Tak nie dokończyć partyjki... Ech, cieniasy... Ja z Mattem po pijaku umieliśmy...

sobota, 3 grudnia 2016

Dzień Caspra – W poszukiwaniu kowala. Cz. 2

– Jesteś pewny, że zrozumieliśmy zasady? – Spytał Hassan.
– Tak, jestem pewny. Zresztą, jakbyście czegoś nie pamiętali, to w trakcie gry sobie przypomnimy...
– Ja pamiętam wszystko! – Uśmiechnęła się szeroko Ivy. – Przy okazji, proszę pana, to przez granie w to nie ma pan dziewczyny?
– Grajmy... – Rzucił Casper, mnąc w ustach przekleństwo.
***
  Niewielka kompania składała się z trzech osób jadących konno. Młodziutkiej księżniczki Ivy, następczyni tronu królestwa Niech-to-cholera, jedynej córka panującego tam twardą ręką króla Jacoba, którego przydomka nie wolno powtarzać... To właśnie król zlecił pozostałej dwójce udanie się w podróż z jego córką, w charakterze eskorty. Ową eskortę stanowiło dwóch mężczyzn. Pierwszy, służący u króla już od dawna, pochodził z dalekich krain, co uwidoczniało się w jego ciemnej skórze. Mistrz Hassan od młodości uczył się używania wybuchowych mieszanek mikstur, których zawsze pełno miał w kieszonkach dwóch skórzanych pasów, założonych ukośnie przez jego pierś. Drugi, młody rycerz, Casper, jechał tylko w lekkiej zbroi, z mieczem u boku siodła. Księżniczka z kolei odziana była w różową suknię i szpiczastą tiarę, a uzbrojona była w srebrzącą się różdżkę...
***
– Za dużo gadasz... – Przerwał mu Hassan, pocierając bolącą jeszcze głowę.
– Ale to ja jestem Mistrzem Gry, więc nie marudź! – Przerwał mu Casper.
– Ale streszczałbyś się bardziej...
***
 Zapewne zastanawiacie się, dlaczego tylko dwóch facetów jechało z młodziutką księżniczką, a nie przydzielono im żadnej przyzwoitki czy osobistej służącej księżniczki. Po pierwsze, Mistrz Hassan był naprawdę wiernym sługą króla. Po drugie, król Jakub bardzo wyraźnie powiedział, co się z nimi stanie, jeśli księżniczka chociażby stłucze palec. Po trzecie, po prostu nie chciał wydawać na to złota, a tym bardziej nie chciał utrudniać podróży, dając im jeszcze jedno nieogarnięte babsko do pilnowania...
 W pewnym momencie, zza przydrożnych krzaków wypadła piątka bandytów. Dzikusów, poubieranych w kawałki zwierzęcych skór oraz fragmenty metalowych pancerzy.
– Oddajcie, szlachetni, swoje złoto. – Rzucił ten, który wyglądał na przywódcę. Wydawał się najinteligentniejszy.
Casper wyjechał bardziej do przodu i stanął swym koniem w poprzek drogi.
– Zawróćcie, plugawi bandyci, albowiem natrafiliście na...
***
– Jakoś mi to do ciebie nie pasuje... – Znów przerwał Hassan.
– Skończ mi przerywać!
– Nie. Ja rozumiem, że ta gra, to zabawa dla dużych dzieciaków nie potrafiących znaleźć sobie dziewczyn, ale nie róbmy z tego bajki...
– Nikt inny nie nadaje się na Mistrza Gry!
– Może ja...? – Zasugerował Matthew, który właśnie wszedł do mieszkania. Był co prawda jeszcze trochę upaprany zakrzepłą posoką, no ale to nic wielkiego...
– A znasz zasady "Nerdodyseji"?
– Owszem. Autor, szwedzki nerd, Acke Nerdesson, sprezentował mi grę ze wszystkimi dodatkami, za poczekanie z zabraniem go kilkanaście lat...
– Czemu aż tyle? – Zaciekawił się Hassan.
– Bo facet miał zaplanowane zrobienie jeszcze kilku dodatków do gry. – Uśmiechnął się Matthew. – A teraz, drodzy gracze, wracajmy do przygody...
***
– Oddawać, kurwa, całe złoto! – Zachrypiał ten, który wyglądał na herszta bandytów. Wydawał się najbardziej prymitywny z nich wszystkich...
Młody rycerz zatrzymał wierzchowca gwałtownym szarpnięciem, tak, że jego koń wierzgnął i nieomal stanął dęba, zrzucając młodzika na ziemię. Zabrzęknął uderzający o podłoże metal. Księżniczka ziewnęła tylko i uśmiechnęła się szeroko, poprawiając chwyt na różdżce. Hassan zeskoczył z konia i mruknął:
– Nareszcie, kurwa... Już mnie dupa boli. – Szybko cisnął w oponentów jedną ze szklanych flaszeczek.
Eksplozja cuchnącego, zielonego dymu rozproszyła bandytów, a jeden nawet padł na klęczki i zaczął rzygać, jak po ciężkiej popijawie... Jednak reszta szybko ogarnęła się i zaatakowała.
Casper zerwał się z ziemi, wyszarpał swój miecz z pochwy przy siodle, po czym zrobił coś jakby półpiruet z ostrzem, prawie odcinając łeb własnego wierzchowca. Bandzior, który podbiegł do Hassana dostał z pięści w mordę i runął w tył. Drugi został trafiony kolejną buteleczką, z której prysnął różowy dym. Napastnika uniosło pół metra w górę, po czym spadł. Nie wyrządziło mu to większych szkód, a Hassan bluznął pod nosem. "Znów nie ta..."
Inny zbir podbiegł do siedzącej na koniu księżniczki. Ta pstryknęła go różdżką w nos, przez co owy kichol zmienił się w wielkiego, fioletowo-różowego motyla, przez co zbój spanikował. Wściekły herszt bandytów złapał rzygającego towarzysza i cisnął nim w oponentów. Hassan runął, przygnieciony. Za to Casper potknął się, a jego miecz z impetem wyleciał w przód, wbijając się idealnie w brzuch bandziora. Kiedy jego towarzysze zauważyli śmierć przywódcy, zaczęli spierdalać we wszystkich kierunkach, jeśli byli w stanie.
– No i wygraliśmy. – Rzucił Casper z niedowierzaniem.
– Mhm. – Mruknął Hassan, doglądając koni. – Dalej nie pojedziemy... Ten koń ma rozjebaną podkowę. Trzeba będzie pójść piechotą do najbliższej wioski, do kowala...
– Poniesiecie mnie na barana, jak rozumiem? – Rzucił księżniczka.
– Cny rycerz cię poniesie... – Rzucił Hassan i spojrzał na majaczący na horyzoncie zarys wioski. Ruszył w tamtą stronę...

czwartek, 1 grudnia 2016

Dzień Caspra – W poszukiwaniu kowala. Cz.1

Świat jest chyba przeciwny powstawaniu nowych postów... Jakby mało było wcześniejszych problemów, miałem grypę żołądkową.

Jak to dość często bywało, Szczypczyk nie potrafił znaleźć opiekunki do córki. I choć udało mu się ściągnąć Hassana, to terrorysta był nie do końca przytomny po imprezie, o którą wczoraj zahaczył...
Casper wyszedł na klatkę akurat w momencie, gdy Jakub z wielkim trudem wciągał Hindusa po schodach, trzymając go za ubrania.
– Prawie jak noszenie ciał. –  Rzucił.
– Pierdol się. – Odparł Szczypczyk. Był zbyt zdenerwowany na subtelną ripostę.
Nerd skrzywił się lekko.
– Problemik sąsiedzie? – Nie odpuszczał.
– A żebyś, kurwa, wiedział. – Powiedział, upuszczając Hassana na półpiętro. – Muszę iść do pracy, a nie mam z kim zostawić córki. Natomiast ten tu, który obiecał się nią zająć... Zresztą, sam widzisz. – Przy ostatnich słowach mocno kopnął pijanego terrorystę w głowę. Nagle Szczypczyka olśniło.
– A ty? Co dzisiaj robisz? – Spytał młodego sąsiada.
– No miałem zamiar wyjść dzisiaj z...
– No to zajmiesz się moją córką. – Przerwał mu. – Bo na pewno nie planowałeś wyjść z dziewczyną, więc niczego nie stracisz.
McMyer zrobił skwaszoną minę.
– Ale...
– Żadnych ale. To już ustalone. A teraz łap go za nogi, bo musimy wnieść go do mnie do mieszkania...
***
– Córciu, ten pan dzisiaj się tobą zajmie. – Szczypczyk wskazał na Caspra, zanim wyszedł z mieszkania. – I spróbujcie ocucić Hassana!
– Cześć mała. Ewa, tak?
– Ivy. – Odparła dziewczynka z szerokim uśmiechem. – A pan jak się nazywa?
 – Casper McMyer.
– Ma pan dziewczynę? – Spytała, wywołując rumieńce na twarzy nerda.
– Czy to u was rodzinne?
– To znaczy, że nie?
– Ech, faktycznie wdałaś się w ojca...
– Chwila, to pan siedział wtedy z tatą w windzie?
– To co chcesz robić? – Casper postanowił zmienić temat.
– Czy tata mówił, czego nie wolno robić?
– Nie...
Dziewczynka już zaczynała się szatańsko uśmiechać, ale Casper powstrzymał ją ruchem ręki.
– ...ale powiedział mi, że w kuchni zostawił listę zakazów.
– Pfff!
Wtedy z innego pokoju wyszła druga dziewczynka, od której biło coś nieludzkiego...
– Chwila, was są dwie?! Miała być jedna!
– Nie pamiętasz mnie? – Spytała Potworka, bo to ona była.
Młodzieniec przypatrzył się jej chwilę i pomyślał "Ja pierdolę, Sylwester...", ale powiedział:
– Nie za bardzo.
– Jesteś nową niańką?
– Powiedzmy... – Wskazał na ćwierćprzytomnego Hassana.
– Wiecznie tylko pijaństwo i nieumiarkowanie... – Mruknął pstrykający pilotem od telewizora pluszowy miś, który wcześniej uszedł uwadze sąsiada.
– Co proszę?!
– Tutaj zawsze piją. – Powtórzył miś.
– Czy ty mówisz...?
– A nie słyszysz? – Burknął.
– Nie przejmuj się tym gburem. – Potworka usiadła na stole i uśmiechnęła się szeroko. – To frustrat, jak każdy księżulek.
– Przeklęte plugastwo! – Zawołał w odpowiedzi pluszak.
– Wal się. – Rzuciła, po czym obróciła się w jego stronę. – A przy okazji, zaminowałam kanapę.
– Empf... – Mruknął Suryn, poprawiając się na poduszkach. W ułamku sekundy coś błysnęło, coś jebnęło i w miejscu kanapy zostały dymiące resztki.
Ewa zawczasu schroniła się w swoim pokoju. Eksplozja rozpieprzyła również stół, na którym siedziała Potworka, trochę ją kalecząc, cisnęła Casprem o ścianę i przewróciła kanapę z Hassanem, wreszcie go budzac.
Najgorzej miał jednak Suryn, którego plusz latał po całym mieszkaniu.
– Och, kurwa, moja głowa... – Wymamrotał Hassan wstając. – Znów jestem u Szczypczyków, patrząc po demolce. Wspaniale. Pewnie się tobą opiekuję? – Spytał Ewy, gdy ta wróciła już ze swojego pokoju.
– W zasadzie, to dzisiaj niańką jest tamten pan... – Wskazała leżącego i zdezorientowanego Caspra.
– Wstawaj! – Zawołał Hindus, potrząsając nim.
– Już, już, mamo, już wstaję...
Terrorysta przewrócił oczami.
– Proszę pana, to co będziemy robić?
– Chyba sprzątać... – Stwierdził już rozbudzony nerd, otrzepując się z resztek kanapy (i misia).
– Posprzątamy, ty coś wymyśl... – Rzucił Hassan.
– Mogę przynieść jedną grę ze swojego mieszkania...
– TAK! – Ucieszyła się dziewczynka.
Nerd wymknął się z mieszkania, podczas gdy Hassan wydobył mopa...
***
Gdy Casper wrócił, stół posklejany był taśmą, podłoga oczyszczona z sadzy, a resztki kanapy usunięte...
Położył na środku pokoju wielkie, kolorowe pudło z lśniącym napisem "Nerdodyseja. Przygody w magicznych krainach". Po zdjęciu wieka pudełka, zgromadzeni ujrzeli mnóstwo kart, kartek, żetonów i wielu innych rzeczy. Do tego opasłą jak encyklopedia księgę, zatytułowaną "Instrukcja - podstawy". 
– Wygląda skomplikowanie... – Rzuciła Ewa.
– Spokojnie, zaraz wytłumaczę wam zasady... 

sobota, 19 listopada 2016

Opóźnienie.

Bardzo przepraszam, ale w tym tygodniu post się nie pojawi. W przyszłym również nie, ale za dwa tygodnie dostaniecie aż dwa - jako rekompensatę.  Dlaczego się nie wyrobiłem? Przede wszystkim jest to spowodowane przejebaną ilością sprawdzianów oraz - w przyszłym tygodniu - próbnymi maturami, które wprowadzają przeogromny, pierdolony chaos w szkole. A w związku z tym - miliard zastępstw, zmian sal, zawirowań w planie i czego tylko sobie życzycie, to dostaniecie, pod warunkiem, że uda wam się włożyć w ten chaos rękę i wyjąć ją w całości.
Kolejnym głównym powodem jest to, że wczoraj od 20.00 do dzisiejszej 06.00 siedziałem w szkole na nocy filmowej. Wstałem niewiele ponad półtora godziny temu, jestem półprzytomny, blady jak śmierć i do tego włosy mam przetłuszczone do granic możliwości. Połączcie mój kiepski stan psychofizyczny z faktem, że trza się uczyć na biologię, angielski, informatykę (kurwa!) i wos, a do tego olimpiadę z wosu (KURWA!) i zrozumiecie, czemu nie ma posta. No, to widzimy się za dwa tygodnie, ewentualnie w przyszły weekend, ale nie obiecuję.
Kończę, bo już mi się aureola z rogów zsuwa ze zmęczenia. Ave.

niedziela, 6 listopada 2016

Dzień Lucyfera – Popijawa u Waśniaka.

Z lekkim opóźnieniem, ale jest.

Wypachniony i wypiękniony popatrzyłem na swoje odbicie w lustrze. Polizałem palce i jeszcze raz przygładziłem włosy nad czołem. Mieszanina zapachów wody kolońskiej i dezodorantu była dość... nietypowa. Jebało. Strasznie nieprzyjemnie i drażniąco. Jebało, ale w końcu i woda, i dezodorant był dosyć drogi. Już chciałem wyjść z łazienki, kiedy momentalnie przypomniałem sobie, jak strasznie śmierdziałem po każdej odbytej w życiu imprezie. Czy to za młodu, czy w latach późniejszych... Zawróciłem do łazienki, schwyciłem dezodorant i wpakowałem go do tylnej kieszeni spodni.
W salonie już czekał na mnie Florek - odziany w białą koszulę, ze złotymi spinkami do rękawów. Chciałem jechać samemu, ale syn jakoś nie zgodził się, żebym siedział za kółkiem, mimo obietnicy, że nie będę wracał po zabawie... Może było to związane z ostatnim razem, nie wiem...
Podniosłem ze stolika flaszkę mocnej wódki i rzuciłem do syna:
– No to jedźmy, skoro żeś się uparł...
– Owszem, uparłem się. Może dlatego, że nie chcę mi się co chwila wydłubywać z przedniego zderzaka kawałków czyjejś bramy podwórkowej? – Odparł uszczypliwie.
– Zasłużył... – Zmieszałem się.
– Nie przeczę, też nie lubię Chrabąszcza. Dobrze, wtedy zasłużył na rozjebanie mu bramy. Za drugim razem też. Trzecim... no dobra, nawet na ten trzeci raz zasłużył. Ale, do kurwy nędzy, cztery razy to przesada!
Postanowiłem przemilczeć.
– No dobra tato, jedźmy do tego Waśniaka...
Wyszliśmy z domu, po czym szybko zapakowałem się do auta, na boczne siedzenie. Droga minęła bez przeszkód.
– Joachim! – Ucieszyłem się, gdy otworzył nam drzwi swojego domu.
– Lucyfer! – Zawołał, po czym uścisnęliśmy się po bratersku. – Wchodźcie, wchodźcie. – Ponaglającym gestem wskazał w głąb domu.
– Ruszaj się Florek! – Ponagliłem syna, który niepewnie stał z tyłu.
Waśniak nawet nie próbował udawać, że będziemy siedzieć zwyczajnie, w salonie. Od razu poprowadził nas schodami do piwnicy, a tam pociągnął zamaskowaną dźwignię. Stojący przy ścianie kredens odsunął się w bok, zgrzytając. Za nim ukryte były jeszcze jedne schody, po których zleźliśmy w czeluście ziemi.
W sporawym pomieszczeniu o szarych, chropowatych ścianach, stało mnóstwo bulgocących kadzi i beczek, a w dalszej części pomieszczenie również stół, na którym ustawiono aparaturę, składającą się z mnóstwa rurek i szklanych kolb.
Na środku pomieszczenia stał sporawy stół, za którym już siedziały trzy osoby. Pierwsze dwie byli to najstarsi synowie Waśniaka, a trzecim był Zbigniew Kulicki.
– Dzień dobry, koledzy. – Uprzejmie wstał przewodniczący Rady.
– Cześć. – Rzuciłem, a Florek wymamrotał jakieś niewyraźne "dzieńdobry".
– No panowie, skoro już jesteśmy w komplecie.. – Zaczął Joachim. – ...to pijemy! – Zawołała z uśmiechem.
– A, pijmy! – Podchwyciłem jego tok myślenia i postawiłem przywiezioną flaszkę na stole.
Za mną poszedł Zbigniew i wyciągnął pękatą butelkę whiskey. Synowie Waśniaka też wydobyli butelki z wódką. Waśniak przebił wszystkich, wyciągając całą skrzynkę trunków własnej roboty, których nazw nawet nie spróbuję doprecyzować.
– To zaczynamy zabawę!
***
Choć Florek na początku nie chciał pić, to szybko został przekonany, przy pomocy krzesła, pozbieranych od uczestników pasków do spodni oraz ciężkich, starczych lag. Kiedy był już wystarczająco pijany, mogliśmy go odwiązać, bo sam postanowił kontynuować picie.
Joachim zapalił papierosa. W ślad za nim poszedł Zbigniew. Synowie naszego gospodarza nie palili, ojciec nigdy im nie pozwalał i w sumie, to był już ostatnim palącym w ich rodzinie.
– Chseszzzz Lucyfer? – Spytał mnie.
– Mam własne. – Odparłem, choć byłem w dość podobnym stanie, co on.
Namacałem ręką tylną kieszeń spodni, w której zawsze noszę papierosy. Przez chwilę kląłem pod nosem, nie mogąc nic znaleźć, ale w końcu się udało. Ta paczka musiała dużo przejść, bo czułem, że jest zwinięta w rulon i strasznie twarda. No nic, wyjąłem papierosy, a z innej kieszeni zapalniczkę.
Chciałem sprawdzić markę, ale mój wzrok był zbyt rozmazany, żebym mógł sprecyzować. Moment siłowałem się ze stwardniałą paczką, szukając otwarcia. W końcu namacałem jakąś krawędź i szarpnąłem. Usłyszałem syk, jakby gazu, ale w tej chwili już zapaliłem zapalniczkę.
Powietrze momentalnie wypełnił ogień, który szybko zaczął trawić również stojące wszędzie butelki z płynami. Dalsze zdarzenia z pożaru rozmazały mi się w pamięci, ale wiem, że gdyby nie wnuki Waśniaka, byłoby po nas. I w sumie również po nich, bo zjarałby się cały dom.
Dopiero następnego dnia, leżąc skacowany we własnym domu zorientowałem się, co zaszło. A zorientowałem się tylko dlatego, że coś gniotło mnie w dupę, kiedy leżałem. Gdy wydobyłem to na światło dzienne, okazał się to być nadpalony dezodorant, z oderwanym zamknięciem. Taa, pomyliłem dezodorant z fajkami...
Chociaż w sumie, gorszy od pożaru był kac, który dręczył i mnie, i Florka jeszcze tydzień po pijatyce. Był tak dotkliwy, że kiedy obaj kuliliśmy się przy muszli klozetowej rzygając, zaproponowałem mu wakacje. Kiwnął głową i wrócił do wymiotowania, a ja po chwili mu zawtórowałem...

piątek, 21 października 2016

Dzień Jakuba – Poradnik Domorosłego Strażaka.

Zainspirowane zadaniem z lekcji edb.

Jakub miał obawy od momentu, w którym zobaczył stojącą pod ich klatką karetkę pogotowia. Nasiliły się one, kiedy zobaczył, że w środku leży opłacona niańka, z zakrwawionym opatrunkiem na dupie. W pośpiechu wdrapał się po schodach, żeby jak najszybciej móc zobaczyć, w jak złym stanie jest mieszkanie, przerażony jeszcze żywymi w jego pamięci wspomnieniami wydarzeń sprzed tygodnia...
Ku jego wielkiemu zdziwieniu, mieszkanie było w bardzo dobrym stanie. Jedynie dymiąca dubeltówka w rękach Potworki mogła wzbudzać jakieś podejrzenia... No, ale misiowy kaznodzieja był cały, w ścianach nie było dziur, a akwarium nie było rozbite. Nagle pojawiło się oświecenie. Niańka.
– To ty strzeliłaś do niańki, prawda? – Spytał bez ogródek antyczną demonicę.
– Może... – Wyszczerzyła się groteskowo.
– Czemu...? – Spytał marszcząc brwi, równocześnie cisnąwszy teczkę na fotel.
– Bo tak ładnie prosiła...
– Niańka prosiła, żebyś wypaliła jej w tyłek ze strzelby?!! – Jakuba aż rozbolała głowa...
– Nie, to Ewa prosiła...
Szczypczyk z irytacją wziął głęboki oddech.
– Ewa! Natychmiast tu chodź! – Zawołał.
Dziewczynka wyszła ze swojego pokoju, machając blond włosami na wszystkie strony.
– Niania nie zdążyła ugotować obiadu. – Stwierdziła jakby nigdy nic.
– Skoro na twoje życzenie została postrzelona... – Zaczął karcącym tonem.
– Oj tam. – Mała usiadła na fotelu i zaczęła majtać nóżkami. – Ugotujesz obiad?
Westchnąwszy z irytacją, Jakub zmusił się do kolejnego spróbowania swoich sił w walce z kuchnią.
***
 Olej, którym napełniona była patelnia, zaczął się palić.
– Cholera! Jak to teraz ugasić?! – Spytał Jakub, wyrzucając ścierkę w bok.
– Może wodą tato? – Spytała Ewa, siedząc przed telewizorem.
– Absolutnie! Cholera, pamiętasz córka, co było tydzień temu?! – Przed oczami natychmiast stanęła mu scenka, w której wylał wodę na palący się na patelni olej... W kilka sekund paliły się również sąsiednie blaty i dopiero zastosowanie gaśnicy, którą przezornie kupił Lucyfer Szczypczyk po ostatniej wizycie i zostawił im w szafce kuchennej, pozwoliło opanować sytuację.
Jakub wydobył gaśnicę, ale, niestety, była już zużyta. Wściekły, rzucił gaśnicą, która przeleciała przez cały pokój, nad głową niewzruszonej dziewczynki, zapatrzonej w telewizor.
– Hmmm, pomyślmy... Kiedyś nas na chemii uczyli, że jak się odetnie dopływ tlenu, to ogień przestanie się palić...
Postanowił zrealizować ten pomysł i pobiegł do łazienki po jakiś ręcznik. Gdy wrócił, natychmiast zakrył nim patelnię. Po chwili, palił się również ręcznik...
– Kurwa, kurwa, kurwa! – Pienił się Jakub, patrząc na coraz gorszą sytuację z ogniem...
Nawet Ewa odeszła sprzed telewizora i z ciekawością przypatrywała się płonącej kuchni.
– Ach, jebać to!
Szczypczyk pochwycił patelnie za rączkę i podniósł z kuchenki.
– Potworka, okno otwórz! – Zawołał, po czym manewrując trzymaną patelnią, szybko przeszedł do salonu.
Zdecydowanym ruchem wyrzucił płonącą patelnię przez otwarte okno, a ta poleciała dwanaście pięter w dół, ale tego nasi bohaterowie już nie widzieli, więc ich to nie obchodziło...
– Zamawiamy pizzę. – Oznajmił Jakub ku uciesze Ewy, po czym zdjął przypalone kuchenne rękawice i cisnął je w ślad za patelnią...

czwartek, 6 października 2016

Dzień Floriana – Czarny Protest w Dwóch Jeziorach.

Nie mogłem się powstrzymać od komentarza politycznego. Nie mogłem.
Tak, jestem za aborcją.

 Jako iż Dwa Jeziora odcięte są od reszty Polski dosyć potężną, nadnaturalną barierą zwaną przez oświeconych "Położeniem na Totalnym Zadupiu" lub po prostu "Zadupialstwem", wszystkie wiadomości docierają do wioski z opóźnieniem (o ile w ogóle docierają). Tak było też z Czarnym Protestem, który zamiast w poniedziałek, jak w reszcie kraju, odbył się we czwartek. A teraz rozsiądźcie się wygodnie i przeczytajcie kolejną opowieść, tym razem właśnie o owym proteście.
***
Pomimo dość oczywistego odcięcia Dwóch Jezior od świata, nawet tutaj spora część kobiet postanowiła słusznie walczyć o prawo do aborcji. Główną organizatorką protestu była Katarzyna Majewska. Zdecydowanego wsparcia w tym projekcie postanowili udzielić jej Lucyfer Szczypczyk oraz Joachim Waśniak, którzy zaangażowali w organizację przedsięwzięcia również całe swoje rodziny. Dlatego właśnie Florian musiał wstać z samego rana i przywieźć swoim autem materiały konstrukcyjne do budowy podwyższenia...
Kiedy już przeprawił się przez strumienie błota, spływające po ulicy, zaparkował w centrum wsi i natychmiast auto obskoczyła grupa synów Waśniaka oraz synów jego rodzeństwa...
Tak, klan Waśniaków był zdecydowanie liczny. Około dwudziestu chłopa zaczęło nosić legary, deski i pręty i sklecać z nich prowizoryczne podwyższenie.
Lucyfer był tu już od jakiegoś czasu i pomagał Katarzynie koordynować przygotowania.
– Florek! Do mnie chodź! – Zawołał staruszek, gdy tylko Florian wysiadł z samochodu.
"Woła do mnie jak do psa... Milutko, Tatusiu." – Pomyślał zgryźliwie.
– Wszystko przywiozłem. – Rzucił, gdy już dotarł do rodzica. – Cześć Kaśka. – Dodał, gdy zbliżyła się do nich kobieta opatulona czarnym płaszczem.
– Cześć Florek. Dzięki za pomoc. – Odpowiedziała z uśmiechem.
– Pomoże jeszcze w budowie podwyższenia. – Oznajmił staruszek tonem stwierdzenia oczywistego faktu.
Florian posłał ojcu zabójcze spojrzenie. 
W odpowiedzi mężczyzna tylko szyderczo uniósł brwi i bezgłośnie złożył usta jak do wymawiania słowa "hortensje".
Były więzień wzniósł oczy ku niebu i nie protestował więcej.
– To bardzo miło widzieć, że są jeszcze faceci, którzy wiedzą, że kobieta ma prawo decydować o swoim ciele i o swojej ciąży. – Stwierdziła Kasia. – Szkoda, że Jakuba tu nie ma...
– Gdyby był, to pewnie zamiast protestować, poszedłby strzelać do przeciwników aborcji... – Stwierdził staruszek. – Ja lecę, ktoś musi zapewnić ochronę protestu, skoro nie mamy policji...
I oddalił się z miejsca budowy sceny.
– A skoro tak o Kubie mowa... – Zaczęła Kasia. – To tak właściwie co z matką jego córki?
– Nie powiedział ci? – Spytał Florek.
– Nie. Powiedział tylko, że nie są i nigdy nie byli razem.
– Prawda. Ale jednak lepiej, żeby to on ci szerzej opowiedział, nie ja...
Kobieta z rezygnacją wzruszyła ramionami i wróciła do organizacji protestu.
***
Po południu Czarny Protest w Dwóch Jeziorach trwał w najlepsze. Sporo kobiet z wioski zebrało się w centrum, wspieranych przez równie sporo mężczyzn. Krzyczano, machano transparentami...
Florek oddalił się na chwilę na bok, żeby zapalić. Wtedy zobaczył bladego faceta o czarnych włosach. Nigdy go tu nie widział.
– Hej, co ty tu robisz? – Spytał.
– Jesteś bratem Jakuba? Jestem Matthew. – Odparł tajemniczy gość. – A przyjechałem, bo będzie się tu dziś działo...
– Co będzie się działo?
– Spójrz. Mniej więcej... teraz. – Facet wskazał ręką na jedną z uliczek wsi.
Momentalnie wydobyła się z niej wielka, biała fala. Czy raczej fala ludzi odzianych na biało.
Biały Protest. Przeciwnicy aborcji.
Znaleźli się, cholerni... Decydować o tym, czy ktoś ma rodzić, czy nie, się zachciało...
Na ich przedzie gnał Waldemar Chrabąszcz, a wszyscy "biali" mieli kije, sztachety, kamienie i butelki oraz mnóstwo innych potencjalnych broni. Florkowi skojarzyli się z jakąś średniowieczną armią...
Widząc nadchodzący tłum, "czarni" również zaopatrzyli się w broń, w postaci desek, kawałków oderwanego bruku lub własnych butów i zderzyli się z przeciwnikami niby druga armia. Na to wszystko wpadł odziany na czarno oddział ludzi Lucyfera, zaopatrzonych w broń palną. Rozpętała się prawdziwa jatka.
Florian również wmieszał się w to wszystko. Nagle Chrabąszcz wypadł na niego z jakąś flagą, niby włócznią i wbił mu ją w brzuch. Szczypczyk stracił przytomność.
***
Obudził się po kilku godzinach. Placyk usiany był trupami i rannymi. Białe stroje zabarwiły się krwią i kurzem, przez co już żaden nie był biały. Co było dziwne, Florian stał nad własnym ciałem, w którego brzuchu wciąż tkwiła zakrwawiona flaga z napisem "Stop zabijaniu!". Matthew, tajemniczy znajomy Jakuba zbliżył się i wyszarpnął ją z rany. Krew nie popłynęła.
– I co tu jeszcze robisz, co? Wracaj do ciała! – Zawołał i Floriana natychmiast zassało z powrotem.
Wstał czując okropny ból, ale nie miał w ogóle żadnej rany. Dziwne...
Ale ostatecznie, Czarny Protest zwyciężył i Florian postanowił jakby nigdy nic wrócić do domu, poprzysięgając sobie zemścić się na Chrabąszczu...

niedziela, 25 września 2016

Dzień Matthew – Piwnica u Żniwiarza.

"Gdzie to, kurwa, jest?!" – Intensywnie myślał Matthew, krzątając się po mieszkaniu w poszukiwaniu swojego Certyfikatu Żniwiarza. – "Jeśli go nie znajdę, to będę miał przesrane..."
Po przetrząśnięciu wszystkich szuflad już wiedział. Wiedział, co będzie musiał zrobić, a perspektywa ta napełniała go strachem. Był to wielki strach, ale konsekwencje nieznalezienia Certyfikatu były gorsze...
Wiedział, że na tę wyprawę, będzie potrzebował pomocy. I wiedział też, do kogo się udać.
Zapukał do drzwi mieszkania Szczypczyków. Otworzył mu Jakub, upaprany farbami i plasteliną.
– Co...? – Odparł zmęczonym głosem. – Dzisiaj nie mam siły niczego odjebać... – Ziewnął.
– Potrzebuję pomocy. W czymś bardzo, BARDZO ważnym.
– W czym...? – Znów ziewnął.
– Muszę znaleźć Certyfikat Żniwiarza. Jest w mojej piwnicy.
Szczypczyk rzucił mu mordercze spojrzenie.
– Co w tym trudnego? Idź do piwnicy i go, kurwa, wyciągnij...
– Taaaaatooooo! – Dobiegło wołanie z głębi mieszkania.
– Nie widziałeś jeszcze mojej piwnicy, prawda? – Spytał Matthew.
Jakub oparł się czołem o framugę.
– Słuchaj, obiecałem małej, że pobawię się dzisiaj w plastyka... Jeśli tego nie zrobię, to przez najbliższy rok będę miał przejebane. Więc się, kurwa, streszczaj.
– Umów się z Hassanem na jutro rano i przeszukamy moją piwnicę.
Polak spojrzał gdzieś w górę i zamknął drzwi.
***
O godzinie siódmej rano Matthew poprowadził Hassana  i Jakuba po schodach do swojej piwnicy, zresztą, znajdowały się tam piwnice wszystkich mieszkańców. Co zadziwiające, szare drzwi piwnicy Matta były jedynymi, które otwierały się do wewnątrz. 
Czemu masz takie drzwi? – Spytał zawsze spostrzegawczy Hass. Jakub był jeszcze zbyt śpiący, żeby cokolwiek zauważyć.
– Błąd konstrukcyjny. – Rzucił Żniwiarz.
– Nie pierdol, tylko otwieraj. – Rzucił Szczypczyk, od razu przechodząc do konkretów.
Matthew przekręcił klucz w kłódce i zdjął ją, ale gdy spróbował pchnąć drzwi do środka, te ani drgnęły.
– Co jest...? – Rzucił Jakub, wyciągając sobie zaschnięte grudki plasteliny z włosów.
– Tak właśnie jest z moją piwnicą... Mam tam za dużo gratów, drzwi nie da się otworzyć.
– To jak wchodzimy? – Spytał Polak.
– Emm... – Mruknął Śmierć, drapiąc się po głowie.
– Może Hassan je wysadzi, co Hassan?
Ale terrorysta nie odpowiedział. Nie było go. Dopiero po chwili zszedł z powrotem do piwnicy, niosąc sporą siekierę. Zawsze ogarnięty i gotowy do działania. Uderzył przy zawiasach, co mimo wszystko nie dało żadnego efektu. Dlatego podenerwowany zaczął napierdalać siekierą jak w amoku. Po chwili drzwi rozsypały się na kawałki. Ich oczom ukazała się zbita kupa gratów, foliowych worków i kartonowych pudeł. Masa po chwili ruszyła do przodu jak szarża wrogiego wojska i rozsypała się po podłodze, odsłaniając w głębi piwnicy kolejne warstwy tego samego.
– O ja pierdolę... – Rzucił Bhaduri.
– O kurwa... – Rzucił Szczypczyk.
– Ostrzegałem. – Matthew wzruszył ramionami i zabrał się za segregowanie tego syfu.
***
Jakub i Hassan byli bezwzględni. Postanowili wyrzucić wszystkie graty, które były Mattowi na chuj potrzebne...
A że było ich dużo, Szczypczyk zadzwonił po jakichś gości, którzy pomagali mu pozbywać się odpadów produkcyjnych z pracy... Więc pod ich klatką stała śmieciarka, do której co i raz wrzucano rzeczy pokroju zardzewiałego roweru bez przedniego koła, kolekcji gipsowych krasnali ogrodowych, gnijących psów i kotów opakowanych w foliowe worki z odświeżaczami, kartonów pełnych pociętych gazet, brudnych akwariów oraz rosnącego w doniczce młodego drzewka...
W końcu, gdy wyleciały 3/4 zgromadzonych w piwnicy rzeczy i panował w niej porządek, wszyscy rzucili zbiorowe i głośne "KURWA!!!". Certyfikatu nie było. Wrócili do mieszkania Matthew z mocnym postanowieniem najebania się ze smutku.
Gdy już siadali na fotelach, usłyszeli szelest papieru i Hass wyciągnął coś z pod tyłka. Był to Certyfikat Żniwiarza.
– Co kurwa?!! – Zawołał Szczypczyk.
 – Emm... – Zarumienił się Żniwiarz. – Przysiągłbym, że sprawdziłem całe mieszkanie...
Po chuj ci to właściwie? – Spytał Hassan.
– Muszę oddać Certyfikat do Głównej Izby Departamentu ds. Śmierci.
– I...?
– I będę miał darmowe bilety w komunikacji miejskiej.
Po tej odpowiedzi Hassan i Szczypczyk wbili w niego mordercze spojrzenia. Jakub, klnąc pod nosem, wyszedł na chwilę i wrócił z dwoma pistoletami. Jeden rzucił Hassanowi i obaj równocześnie strzelili w oba kolana Żniwiarza. Ten wrzasnął, a tamci położyli pistolety na stole i wrócili do picia, od czasu do czasu polewając rany (a czasem również usta) kumpla wódką.

czwartek, 8 września 2016

Dzień Balzaela – Przepowiednia.

Balzael nienawidził szarości współczesnego świata. Nudna, monotonna, betonowo-asfaltowo-cementowa rzeczywistość. Tak, życie, w czasach, które nastały, jest zdecydowanie trudne. Ludzie wyzbyci uczuć, pragnący jedynie bogactwa, władzy i seksu, zapijający się po knajpkach lub ćpający po łazienkach klubów go-go. Brak szacunku dla swojego i cudzego życia. Dla jakiegokolwiek życia. Nade wszystko zaś, brak szacunku dla śmierci. A przecież nikt nie wie, kiedy dopadnie go śmierć. Nawet sam Ponury Żniwiarz nie wie, o jakiej porze ma przyjść po daną osobę. Dokładniej to wie, ale zwykle i tak przychodzi sporo przed wyznaczonym czasem, do ludzi, których zabiła własna lekkomyślność, czy raczej brak myślenia w ogóle. Współczesny świat to miejsce zdecydowanie żałosne i pozbawione wartości. Na każdym rogu ulicy stoi jakiś fałszywy prorok, rzucający bredniami najpierwszego sortu. A ludzie ich słuchają... Słuchają i udają, że wierzą, a potem i tak plują na wszystko, co usłyszą. W kościołach i na ulicach, w urzędach i w szkołach... Wszędzie to samo.
A propos proroków, to już od dawna nie ma prawdziwych przepowiadaczy przyszłości. Balzael ostatnio był u proroka ponad tysiąc lat temu...
***
Płytka jaskinia o granitowych ścianach śmierdziała flakami, zakrzepłą krwią oraz skwaśniałym piwem. A osławiony prorok z plemienia Wierczan nie wyglądał (ani nie pachniał) lepiej od swojej siedziby. Odziany w strój pozszywany ze skór niedźwiedzi oraz żubrów, pełen śmierdzących plam po piwie i posoce. Z orlimi piórami wplątanymi w długie, szpakowate włosy ubrudzone tu i tam popiołem... Wychudły i wyniszczony, z twarzą pełną zmarszczek. Dziś rano umarł na niewydolność wątroby, strawionej alkoholem i ziołami. Balzael, pracujący wtedy jako Pracownik ds. Odprowadzania Dusz Zmarłych na Drugą Stronę, przybył po jego duszę. Nie spotkał się z miłym przyjęciem. Prorok rzucił w niego flakami, wyprutymi z jelenia, a potem jeszcze kilkoma czaszkami. Był jak małe dziecko, któremu nikt nie złoił skóry w odpowiednim wieku.
– Nie chcę umierać! Nie pójdę! Nie poddam się!˜ – Wrzasnął i odskoczył w kąt jaskini, byle dalej od mrocznego mężczyzny.
– Nie masz wyboru... – Rzucił po raz czterdziesty, znużony już tym wszystkim, Balzael. – Umarłeś. Odwołania nie ma.
W odpowiedzi dostał kolejną porcją flaków, przemieszanych ze ścięgnami. Cały był już upaprany krwią i innymi płynami ustrojowymi...
"Dosyć." – Pomyślał, a jego oczy zalśniły granatowym ogniem.
– Stój! A jakbym ci powiedział, co leży w twojej przyszłości?!
– Ty nie wiesz, co leży w mojej przyszłości. – Rzekł grobowym głosem i ruszył w jego kierunku.
– Nie wiem, ale mogę wiedzieć! Słuchaj, moje przepowiednie sprawdzają się w pół roku, więc ja ci przepowiem, a ty dasz mi te pół roku czasu, dobra?
Balzael zatrzymał się.
– Dobra.
***
Walenie do drzwi wyrwało go z zamyślenia nad przeszłością. Otworzył. W drzwiach stał Jakub Szczypczyk.
– Słuchaj, stary truposzu. – Zaczął. – Matthew pojechał na jakieś pierdolone "zgłoszenie", a że wypadło mi coś bardzo ważnego w pracy, to ktoś musi zająć się Ewą. Jesteś w pewnym sensie szefem Matta, a co za tym idzie jesteś odpowiedzialny za jego wyjazd. Więc... padło na ciebie.
Balzael chciał zaprotestować, ale nie zdążył.
– Tu masz klucze. Nie żebyś wszedł do mieszkania. Żeby ona z niego nie wyszła. A tu masz dwanaście dolarów, stawka godzinowa dla niańki-nowicjuszki.
– Ale... – Tylko tyle zdołał powiedzieć, zanim Szczypczyk mu przerwał.
– Ty i Matthew zajmujecie się trupami. Ja – produkcją i handlem broni. Więc jeśli ja nie pójdę do pracy, to wy będziecie mieć o wiele mniej "klientów", jasne? Więc do widzenia. – Obrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył w dół po schodach.
Balzael westchnął ciężko i wszedł do mieszkania Szczypczyków.
– Młoda damo! – Zawołał.
Blond główka wychyliła się z kuchni.
– Ooo! Jesteś nową nianią? Pan Żniwiarz miał dość...?
– Eee... Nie, jest... w pracy. – Wymamrotał.
Główka schowała się na powrót w kuchni. Balzael zaciekawiony podążył za nią.
Gigantyczny garniec stał na gazie. Był przykryty i starzec nie wiedział, co się w nim gotowało. Ale wiedział jedno. Jest tego dużo. Stojący na kuchence garniec był wyższy od niego.
Mała dziewczynka skakała i tańczyła po kuchni, ciesząc się z  noszonego fartuszka kucharskiego.
– Czy to aby na pewno bezpieczne...?
***
– Czy to aby na pewno bezpieczne...? – Spytał proroka, który wrzucił jakiś proszek do ogniska, a słup ognia wystrzelił ponad ich głowy złocistym płomieniem. 
– Tak, to bezpieczne. Pytasz o to piętnasty raz. – Zbył go. – Już prawie koniec.
Wierczanin wyciągnął zza pazuchy skórzany bukłak i solidnie z niego pociągnął. 
Zakręciło nim i omal się nie przewrócił.
– Widzę jak stoisz z długim drzewcem w ręku. Powódź krwi, sięgającej aż do kostek. Jakiś cień za tobą... Wygląda jak cień dziecka...
Prorok przerwał i padł na kolana.
– Moje pół roku.

Pół roku później Balzael towarzyszył już Igzheligempewatenquai. I bronił jej... hmm... honoru? przed wieśniakami. Stał z włócznią, w krwi sięgającej kostek, a wokół leżały ciała. Demonica cieszyła się niezwykle. Tak, była pod postacią dziecka. Tego samego dnia wrócił po proroka i zabrał jego zdziwioną duszę.
***
Garniec zrobił się czerwony i wybuchł. Wszędzie była pomidorowa. Brodzili w niej po kostki.
– O jej... – Powiedziała dziewczynka.
– Kurwa! – Zawołał stojący w drzwiach Jakub.
Beznamiętnie rzucił aktówkę w kąt i wyciągnął mopa. Podał go Balzaelowi.
– Ty to sprzątasz, cholera.
Stojąc po kostki w pomidorowej, z drewnianym trzonkiem mopa w ręku, Balzael zastanawiał się, czy przepowiednie proroka faktycznie działały w najwyżej pół roku...

środa, 24 sierpnia 2016

Dzień Jakuba – "Pupilek"

Przyjemnie tak leżeć w miękkiej, ciepłej pościeli, owinięty od czubka głowy po same pięty. Tak, dawno się tak nie wyspałem... Ale zaraz, wyspałem?! Dzisiaj poniedziałek... A spać szedłem później niż zwykle, bo musiałem siedzieć nad tym cholernym projektem i jeszcze Ewa ciągle mi to utrudniała, wkładając swoje rysunki i wyklejanki pomiędzy ważne akta w segregatorach... W takim razie jakim sposobem byłem wyspany? Kurwa, która jest godzina?! Zerwałem się z łóżka jak poparzony, rozrzucając pościel po całym pokoju. Spojrzałem na budzik i... Niespodzianka! Budzika nie ma. Za to jest laurka od mojej kochanej córeczki, w której wyjaśnia przyczyny pożyczenia go sobie. Po pierwszych trzech zdaniach stwierdzam, że lepiej dla mojego zdrowia będzie, jeśli nie będę kontynuował czytania. Trzeba jednak sprawdzić godzinę. Łapię za telefon... Jest za dwadzieścia dziesiąta. Mam ponad dwugodzinne spóźnienie. Ubrania, higiena, śniadanie zjem w pracy... Chwytam teczkę i wybiegam z mieszkania. Szybkim tempem pokonuję kolejne piętra schodów, aż na drugim...
Wyskakuje na mnie biały pudel. Tak, prawdziwe utrapienie, pies emerytowanego sąsiada. Kundel ma długie, różowe wstążki wplecione w czuprynę na łbie. Okropność. Ale nigdy się psów nie bałem, więc zwyczajnie go mijam. Prawie się udaje... Potwór skacze i  uczepia się zębami mojej teczki.
– Puszczaj! – Drę się na cały głos i zaczynam machać nią (a i nim) na wszystkie strony. – No odpierdol się!
Nie słucha. Kładzie przednie łapy na teczce i wyrywa mi ją z rąk. Strasznie silne bydlę, jak na takiego chuderlaka.
– Przegiąłeś, kurwa! – Ruszam w jego kierunku, a stwór powoli oddala się do mieszkania właściciela.
Łapię moją własność i znów zaczynamy się szarpać. Wtedy zza drzwi wychyla się głowa właściciela zmory.
– Pimpuś, nie rozrabiaj.
Pies przechodzi jakby zmianę charakteru. Natychmiast puszcza teczkę i zaczyna się łasić z maślanymi oczami. Na mojej teczce pozostają jedynie ślady zębów. Ostatni raz rzucam zabójczym spojrzeniem i ruszam do pracy.
***
Kolejny dzień. Kolejny raz do pracy, tym razem punktualnie. Znów złażę po schodach i znów mijam drugie piętro. Wtedy pojawia się ON. Pimpuś. Prawie zapomniałem już o wydarzeniach ostatniego razu, więc niby nigdy nic kontynuuję schodzenie. Wtedy słyszę szczekanie. Odwracam się i widzę tylko lecący w moją stronę, rozmazany, biały kształt, który po chwili zaczepia się zębami o mój rękaw. 
– Pierdol się! – Mówię, jakby głupi kundel mógł mnie zrozumieć...
Znowuż szarpanina, tym razem o wiele bardziej zaciekła. W nieustającej walce zeszliśmy po schodach i wyszliśmy z klatki. Tu udaje mi się odczepić bestię i cisnąć nią w jakiś zaułek. Wsiadam do samochodu, oglądam ze wszystkich stron rozdarty na strzępy rękaw koszuli i odpalam Volvo. Powoli ruszam do przodu. Wtedy w lusterku dostrzegam za samochodem coś, co napełnia mnie zdziwieniem i szokiem. Oto za moim autem biegnie ten parszywy kundel, Pimpuś-Rozpruwacz. Wciskam gaz, myśląc, że zdążę. Błąd. Rozsierdzona bestia wykonuje kolejny sus i uczepia się rozwartymi szczękami mojego tylnego zderzaka. Metaliczny chrzęst rozchodzi się po całej okolicy. Przyśpieszam jeszcze bardziej. Wtem przeciągłe "TRAAAACH!!!" kieruje mój wzrok z powrotem w lusterko. Pies odpadł od samochodu. Razem z moim pierdolonym zderzakiem. To już jest wojna.
***
Wojna podjazdowa dokładniej. Trwała przez cały weekend i opierała się na niewybrednych numerach obu stron. On nasrał mi na wycieraczkę, ja zaczaiłem się pod jego drzwiami z wentylatorem i workiem piasku. Tak oto złemu piach w oczy nawiewa... On rozszarpał listy, które niósł mi listonosz, ja podrażniłem go żarciem dla psów na wędce. On obszczał moje auto, ja dźgnąłem go w nos rękawicą bokserską na długim kiju. On wybiegł zza rogu i podciął mi nogi, ja w odwecie pociągnąłem go za ogon. Lassem, żeby zachować bezpieczną odległość. Ale kiedy wróciłem do mieszkania z odgryzionym płatem materiału na tyłku, przegiął. Obmyśliłem plan zemsty.
***
W poniedziałek wstałem o wiele wcześniej. Powoli i cicho zszedłem na drugie piętro. Na stopach miałem grube, wyłożone watą kapcie, żeby nie wydawać dźwięków. Położyłem na podłodze granat hukowo-błyskowy, obwiązałem zawleczkę cienką, przeźroczystą żyłką i ukryłem się za załomem ściany. Po pół godzinie usłyszałem, jak ta bestia wychodzi z mieszkania, żeby się na mnie zaczaić. Musiał zainteresować się granatem, który wcześniej celowo oblałem sosem do mięsa. Odczekałem chwilę i pociągnąłem za żyłkę. Huk i błysk. Szybko wypadłem zza rogu, porwałem ogłuszonego i oślepionego psa i zbiegłem do samochodu. Założyłem mu krótką smycz, zaczepioną o mój hak holowniczy i grzecznie poczekałem, aż się otrząśnie. Wtedy ruszyłem do pracy. Okrężną drogą. Krótka smycz zmuszała mojego wroga do biegnięcia z podobną prędkością co samochód, a starałem się tak wybierać drogę, by móc się rozpędzić. Ilekroć hamowałem, słyszałem stuknięcie. To Pimpuś uderzał o tył mojego samochodu, gdzie już nie było zderzaka. W końcu dojechaliśmy.
– Masz dość? – Rzuciłem, gdy wysiadłem i spojrzałem na zdyszanego psa, któremu język zwisał aż do ziemi.
Nogi rozjechały się pod nim.
– Więcej ze mną nie zadzieraj. – Rzuciłem i odpiąłem smycz z jego szyi.
Pogwizdując i kręcąc smyczą, ruszyłem w stronę budynku Lead Farm.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Dzień Hassana – Terrorysta w akcji.

Hassan był przygotowany na nadchodzącą śmierć. Śmierć za Allaha. Śmierć za swoją Organizację. Wybrał porę przed południem, kiedy nikogo u Szczypczyków nie było, żeby w spokoju nagrać się na automatyczną sekretarkę. Założył pas Szahida i ukrył go pod kupioną na wyprzedaży czarną bluzą od dresu na zamek błyskawiczny. Organizacja wybrała go do tego zadania. Nawet nie było ono zbyt skomplikowane, wystarczy tylko wejść do supermarketu i się zdetonować, z nieśmiertelnym okrzykiem "Allah Akbar" na ustach. To na pewno nic trudnego. Nie może znowu zawieść, tak jak wtedy w 2001 roku. Cholerna grypa, że też akurat wtedy musiał zachorować... Peu importe. No świetnie, jeszcze zaczynał popadać w mówienie po francusku, jak zawsze, kiedy łapała go melancholia. Ruszył po pozbawionym kolorze mieście i ulicach. Szare, zachmurzone niebo, czarny asfalt, szara codzienność ludzi na chodniku i w samochodach... Wszyscy robią codziennie to samo, bez jakiegokolwiek konkretnego celu, bez jakichś wartości w życiu. On ma cel. Raj, niebo, czy jakkolwiek to zwać. Zbawienie. Szerzenie chwały Islamu i Allaha. Zabijanie niewiernych. Tak wiele, kosztem tylko jednego człowieka. Jednego nic niewartego, pozbawionego sensu życia. Życia Hassana Bhaduri. Był gotowy na to poświęcenie. Z każdym krokiem umacniała się tylko jego stanowczość, utwierdzał się w swoich dążeniach. Był gotowy i zdeterminowany. Determinacja była jego siłą. Największą siłą, jaką człowiek może posiąść. Siłą, która może dać wszystko i na wszystkie, nawet najbardziej szalone działania, pozwolić. Najchętniej wysadziłby się już teraz, zanim zaczną pojawiać się jakieś bzdurne wątpliwości, które potrafią zrujnować i osłabić nawet najmocniej zakorzenione postanowienia. Ale nie mógł zrobić tego ot tak, musiał dotrzeć do celu i dopiero wtedy mógłby to zakończyć i przejść dalej. Nie denerwował się, szedł spokojnie, zwyczajnie, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Jeszcze tego by brakowało, żeby go zamknęli. Jakub by się z niego naśmiewał do końca życia, w końcu sam się nie dał ucapić. Chociaż na pewno by go wyciągnął z paki, takie są plusy przyjaźni, nawet z niewiernym. Chociaż ciężko powiedzieć, żeby akurat Szczypczyk był wierny jakiejkolwiek religii. Tak, ciekawy był z niego człowiek. Oto i centrum handlowe. Szklana brama, niby wrota raju otwierają się przed nim same, rozsuwając na boki. Hassan przepycha się przez niezbyt gęsty tłum i staje pośrodku. Włazi na kamienny, kolisty murek, którym otoczono rosnącą tu palemkę.
– Hej! – Tym okrzykiem zwraca na siebie uwagę pozostałych ludzi. Wszyscy patrzą na niego jak na całkowitego szaleńca, zresztą, to codzienność w Nowym Jorku. Tutaj jest zawsze pełno szaleńców.
Hassan rozpina bluzę i odrzuca ją za siebie, ukazując mnóstwo kabelków i ładunków. Nie wiadomo kiedy pilot znalazł się w jego ręku. Ludzie wbijają swój wzrok w pas Szahida z niedowierzaniem i paraliżującym ich strachem.
– ALLAH AKBAR!!! – Wraz z tym okrzykiem uwolniły się wszystkie nadzieje i sny Hassana, uleciały wszystkie rozmyślania i wątpliwości, pozostała tylko pustka. Uwolnili się także ludzie spod okowów przerażenia i rzucili do ucieczki. Terrorysta nacisnął jedyny guzik na pilocie i zgodnie z wszelkimi oczekiwaniami, powinna uwolnić się również niszcząca siła eksplozji. Ale nic się nie stało. Nerwowymi ruchami Hassan zdjął klapkę od pilota i wyciągnął baterie. Rozładowane.
– Hej, czekajcie! – Zawołał.
Ludzie się zatrzymali i odwrócili głowy.
– Baterie. – Rzucił, wygrzebując z kieszeni drugą parę.
Tłum unisono mruknął przytakująco, dało się słyszeć głosy narzekania na współczesne baterie, a jakiś starszy człowiek zrzędził, że "za jego młodości baterie były porządniejsze". Wszyscy czekali.
Hassan zatrzasnął klapkę.
– No dobra, już. Khem... ALLAH AKBAR!!! – Ludzie rzucili się przed siebie, szaleńczo, jak stado byków. Hassan nacisnął guzik, ale eksplozja znów nie nastąpiła.
– No co jest, kurwa?! – Terrorysta nacisnął przycisk jeszcze trzy razy. Coś zapikało i...
Upragniony wybuch! Hassan mógł zobaczyć go przez spore okna centrum handlowego. Eksplozja miała miejsce w jakimś wieżowcu, ognista chmura owiała go na jednym z wyższych pięter.
"Oż kurwa... Nieważne!" Hassan wziął nogi za pas i zaczął uciekać razem z tłumem, gdzie pieprz rośnie. Kiedy już był sam i zatrzymał się w jakiejś ciemnej uliczce, obserwując przejeżdżające na sygnale radiowozy, karetki i wozy strażackie, zaczął się zastanawiać, co się właściwie stało. Niedawno jeden kumpel poprosił go, żeby naprawić jego znajomemu krzesło biurowe. Choć Hassan "Złota Rączka" zajmował się raczej tylko materiałami wybuchowymi, przystał na prośbę dobrego znajomego.  Tylko co później zrobił...? Pamiętał, że wziął krzesło do swojego warsztatu umiejscowionego w piwnicznym garażu jego mieszkania. Położył na stole warsztatowym krzesło, tuż koło pasa. Hmm... A czym spoił obie części krzesła? Nie miał żadnego dobrego spoiwa, więc wziął to białe, co akurat było pod ręką... Chwila! Przecież to był pojemnik z C4! Tym, które miało się znaleźć w pasie! O cholera, przed chwilą odpalił przecież ten ładunek, to C4, które zamiast do pasa trafiło do krzesła... Czyli to on spowodował tę eksplozję. Zaraz, to co było w pasie?! Hassan otworzył przegródkę na materiał. Była zapełniona... różowym brokatem. Takim, jaki ostatnio przyniosła młoda Szczypczyk, gdy się nią opiekował. Uderzywszy się otwartą ręką w czoło, odrzucił nieprzydatny pas do śmieci i ruszył do mieszkania Szczypczyków...

Mieszkanie Szczypczyków, dwie godziny później.
– Jesteś jebanym idiotą. – Stwierdził Jakub. – Oprócz faktu, że chciałeś się, kurwa, wysadzić, to jeszcze twoja podobizna leciała w głównych wiadomościach. Pomijając już fakt, że na szczęście dzięki twojej wrodzonej głupocie nie udało ci się nawet porządnie zmajstrować tego pasa!
– Za to tobie, raz, a porządnie udało się zmajstrować bachora. – Odgryzł się. – Napijmy się wreszcie, jestem przybity.

Dobra Zmiana.

Witajcie Drodzy Czytelnicy! Z tej strony Kuba, a ze mną jak zawsze jest... 

Fenomenalna Iv!
 <kłania się w oczekiwaniu na oklaski, jednak szturchnięta, prostuje się>
 Ej!

 I jak widać po tytule, Dobra Zmiana zawitała również do nas. Ale nie martwcie się, w naszym przypadku (w przeciwieństwie do mediów) nie zaczniemy nagle wychwalać polityki skrajnej katolickiej prawicy, a administracja nie zostanie obsadzona członkami partii PiS lub ich ziomkami. 

Kubuś, proszę, tylko nie zaczynaj...

 W każdym bądź razie, jak zdążyliście zapewne zauważyć, są wakacje. 

Okeeeey, właśnie zastanawiam się, czy nasi czytelnicy to imbecyle... Kto by nie zauważył WAKACJI?! 

I cóż, musimy wam zakomunikować, że skończyliśmy gimnazjum i wybieramy się do różnych szkół średnich. Bądźcie jednak spokojni, nie mamy zamiaru zrywać ze sobą kontaktu z tak błahego powodu, ergo również blog nie umrze śmiercią tragiczną, choć tak mogłoby się wydawać po ostatniej dłuuugiej ciszy. 

Szuuuuuuu....szuuuuuuuu.......

<przez chwilę patrzy z politowaniem>
 I to właśnie z powodu tego naszego rozdzielenia, pojawił mi się w głowie diaboliczny plan. Otóż stwierdziłem, że jest do doskonała okazja, aby trochę ożywić Współczesnych.

 <przechyla głowę na bok i wlepia wzrok w towarzysza> 
Czy ja o czymś nie wiem???
 
 <uśmiecha się pół niewinnie, pół szatańsko>
Dlatego też, postanowiłem, że od tej pory posty będą pojawiać się regularnie raz na dwa tygodnie. A nie po kilka w jeden dzień i potem pustka przez kilka miesięcy. Dzień, w którym będą się pojawiać posty ustalę dopiero we wrześniu, kiedy otrzymam tak zwany plan lekcji. A z tego co słyszałem, może się on zmieniać nawet osiem razy do roku, więc...

 Odstrzelimy Twojego dyrektorka. Albo spróbujemy się jakoś dostosować. Chociaż pierwsze rozwiązanie uważam za zabawniejsze. 

.... 
To chyba tyle. Czy mamy im coś jeszcze do powiedzenia? 

Niech nie myślą, że nagle spoważnieliśmy! Dalej jesteśmy tak popaprani jak wcześniej... Tylko ten raz, tak wyjątkowo trza było przybrać bardziej oficjalną formułę. Tak więc... ten, tego... Pa, pa! I do września!

czwartek, 21 kwietnia 2016

Dzień Jakuba – Rozmowa o aborcji.

O godzinie szesnastej udało mi się w końcu wrócić z pracy. Nienawidzę kiedy to durne babsko spieprzy wypełnianie protokołów sprzedaży! Potem ja muszę to poprawiać. Jedyną dawkę radości zapewniło mi opierdolenie jej wzdłuż i wszerz przy wszystkich pozostałych pracownikach. O, tak. Czułem jak pojawia się na mojej twarzy mimowolny uśmieszek. A jeszcze mała nocuje dzisiaj u koleżanki. Jak ona się nazywała? Daisy? Daniele? Chyba na "d". A może na "e"? E, nie ważne. Ważne, że miała ładniutką mamusię...  Skierowałem kroki w stronę sypialni, żeby się przebrać. Wreszcie piątek! Nagle, poczułem jak grunt usuwa mi się spod nóg. Czy raczej, że spod nogi usuwa mi się album z kolorowankami. Wykonałem jakiś komiczny, paranarciarski rozkrok. Przy okazji uderzyłem prawym kolanem idealnie w kant stołu.
– Oż, kurwa! – Sapnąłem przewracając się bokiem na podłogę.
Kolano bolało niemiłosiernie. Leżąc z twarzą przy podłodze, dostrzegłem rozrzucone kredki, lalki i książeczki do kolorowania. Czy ten bachor nie mógłby po sobie czasem sprzątać? Ile lat będę jeszcze musiał kłaść jej do głowy, żeby sprzątała zabawki?! Pozbierałem się i ostrożnie stąpając wszedłem do sypialni. Rozwiązałem krawat, zdjąłem marynarkę i rzuciłem teczkę na łóżko. "Hmm... Dzieciaka nie ma." – Pomyślałem i rzuciłem skarpetki w kąt pokoju. Od razu poczułem się lepiej. Odpaliwszy odtwarzacz CD, zacząłem zbierać zabawki i wrzucać je do szafy w pokoju Ewy. Nie, nie do szafy Potworki. Do zwyczajnej szafy. A właśnie, gdzie też się ona podziała? Pewnie jest u Balzaela. Suryna dziewczynka zabrała ze sobą, czyli mam całkowity spokój dzisiejszego wieczora. No, to czas zadzwonić po Matyjasza.
– Może dzisiaj zagramy w karty? – Rzuciłem do słuchawki, gdy usłyszałem, że odebrał.
– Pewnie. Już idę. – Odparł.
Wyjąłem wysłużoną talię kart z barku i zimne piwo z lodówki. Do wódki przejdziemy później. Matyjasz zapukał, po czym od razu wszedł. Norma. Zwykle mi to przeszkadzało.
– W co gramy? – Zapytał siadając.
– Może w pokera? A potem w wista?
– Okey.
 Przez jakiś czas graliśmy w ciszy, popijając piwo i od czasu do czasu rzucając bluzgi lub wydając dźwięki radości.
W końcu Mat zapytał:
– A tak w ogóle to co sądzisz o tym, co się dzieje u ciebie? W Polsce?
– W sensie?
– No, to z aborcją.
– Pojebało ich, ot co. Chyba nie myślą, że to przeforsują?!
– Czyli jesteś za aborcją? – Zapytał lekko zdziwiony.
– A czemu mam być przeciw? –Teraz ja się zdziwiłem.
– No... Bo twoja córka jest z gwałtu...
– I?
– Więc myślałem...
– Gdybym wiedział, że zaszła w ciążę... – Przerwałem mu, ale zawahałem się. – A z resztą, to i tak byłaby jej decyzja.
– Ludzkie odruchy? U ciebie?
– Zabić po pijaku to jedno. Ale to i tak jest decyzja kobiety. – Stwierdziłem, a po namyśle dodałem: – A ona zawsze była silna... Nigdy się nie poddała. No bo powiedz, jaką odwagę trzeba mieć, żeby jak gdyby nigdy nic przyjść do mieszkania kogoś, kto...
– Nie musisz kończyć.
– Wiem. I tak bym nie dokończył.
Po czym coś przyszło mi do głowy.
– A co ty o tym sądzisz? I jak to wygląda z twojej perspektywy? Wiesz, opinia Ponurego Żniwiarza powinna rozstrzygnąć spory moralne.
– Nie mam nic przeciwko. W moich czasach też się spędzało płody. Niby godziło to w chrześcijańskie wartości, ale nigdy się tym nie przejmowałem. Czasem ludzie mówili, że to źle, czasem, że dobrze. W sensie, że źle lub dobrze, że spędziła płód. A jeśli chodzi o drugie pytanie... Najbliżej prawdy jest Islam, czyli dusze odprowadzam dopiero po czwartym miesiącu ciąży. Plus-minus.
– Acha. Ważne, że to nie chrześcijanie mają racje, krzyżowcy pieprzeni...
– Ty naprawdę bardzo ich nie lubisz.
– Nie lubię przedstawicieli żadnych religii. No, Hassana lubię, ale z nim nigdy nie rozmawiamy na takie tematy.
– Ponieważ?
– Ponieważ byśmy się pozabijali. No dobra, przechodzimy do wódki. Pijmy, póki małej nie ma.

czwartek, 25 lutego 2016

Dzień Waldemara – Wojna. Część III

Zerwiłeb rzucił się w bok, pod ścianę, po czym ruszył biegiem. Waśniak spodziewał się takiego postępowania. Lufę Thompsona trzymał nisko. Wycelował w ścianę, przed Zerwiłbem. Nacisnął spust i nie przestając strzelać przesunął karabin w kierunku biegnącego. Uciekinier nie zauważył sunącym na spotkanie jego nogom pocisków, a przynajmniej nie do momentu, gdy było za późno. Kilka pocisków przeszyło nogi szczurowatego radnego na wysokości łydek. Zerwiłeb zrobił fikołka w powietrzu i uderzył twarzą o ziemie.
– Wiesz jak to mówią moje wnuki? Jupikajej, maderfaker! – Zawołał uradowany Waśniak.
Odpowiedział mu jęk bólu i porażki.
Jednakże jest jeszcze druga, równoległa scena...
Waldemar Chrabąszcz został postrzelony w lewe ramię. Wciąż jednak stał na nogach i trzymał pistolet. Naprzeciw niego stał Szczypczyk, trzymając dubeltówkę.
– Czekałem na to, skurwysynu. – Rzucił Szczypczyk.
– Jeszcze się naczekasz... – Chrabąszcz strzelił na oko, bez celowania.
Kule weszła pod lewym płucem, zahaczając o żebro i wyszła z drugiej strony. Nie naruszyła żadnych ważniejszych narządów. Mimo to, Lucyfer zwinął się z bólu. Chrabąszcz uśmiechnął się i podszedł bliżej, celując z pistoletu w głowę. Wydawało mu się, że już wygrał. Podszedł na tyle blisko, że przytknął lufę broni do głowy swojego największego wroga.
– Uwierz mi Szczypczyk, ja też długo czekałem. – Powiedział.
Lucyfer jednak to przemyślał. Uderzył dubeltówką jak pałką w brzuch przeciwnika, jednocześnie rzucając się do przodu. Waldemar poleciał do tyłu i upadł na ziemie. Szczypczyk wykopał mu pistolet z ręki i przystawił lufę broni do prawego ramienia Chrabąszcza.
– Jak ujebie ci rączkę to się ucieszysz? – Wycedził pytanie.
W tym czasie przyszedł Waśniak. Oparł się na skierowanym lufą do ziemi karabinie i czekał. Waldemar zbladł. Szczypczyk nacisnął spust. Ciche stuknięcie. Skończyła się amunicja. Lucyfer zdjął jedną rękę z dubeltówki i pogrzebał w kieszeniach. Pusto. Nie miał więcej amunicji. Waldemar podejrzliwie patrzył, podniósłszy głowę. Szczypczyk był wściekły. Podrzucił broń, złapał ją za lufę i uderzył jak maczugą. Kolba spadła na nos i górną wargę. Pociekła krew. Na pewno Chrabąszcz miał złamany nos.
– Dość, zanim się pozabijacie! – Drogą poniósł się władczy głos.
Kulicki z zabandażowaną nogą podszedł kuśtykając do pozostałych.
– No, ładne posiedzenie rady. Czterech rannych obywateli, czterech rannych radnych i jedna martwa Majewska.
– Czterech rannych obywateli? – Zdziwiony spytał Waśniak.
– Tkaczyk z kulą w żołądku, Mąkal z przestrzelonym barkiem i małżeńśtwo Zielińskich pociachani odłamkami szkła z szyby. – Kulicki wyliczał na palcach. – Dodatkowo jak już mówiłem martwa Majewska, która chyba dostała tylko w łokieć. A jeśli chodzi o radnych, ja kuśtykam, Michał (Zerwiłeb) przez przynajmniej tydzień będzie jeździł na wózku, Lucyfer z dziurą w brzuchu i zakrwawiony Waldemar. a, właśnie, wstawaj Waldemar, a nie leżysz na glebie!
Chrabąszcz wstał z ziemi, chwiejąc się, ale ostatecznie stanął na nogach.
Wtedy Kulicki wyciągnął pistolet i strzelił mu w nogę, nad lewym kolanem. Chrabąszcz upadając złapał się za to miejsce. Uderzył twarzą o ziemie, bardziej podrażniając złamany nos.
– Jesteśmy kwita Waldemar. Innych konsekwencji z tego zamieszania wyciągać nie będę.
Ból był tak duży, że Chrabąszcz nie mógł nawet krzyczeć. Poniósł sromotną porażkę. Klęska. Nie tylko plan poszedł się jebać, ale Waldemar zarobił dwa postrzały i złamanie nosa. Kiedy zmaltretowany radny rozmyślał nad swoją klęską oraz ewentualnym dalszym postępowaniem, Waśniak i Szczypczyk podawali sobie ręce.
– Musimy opić ten sukces, Szczypczyk.
– Proszę, mów mi po imieniu, Lucyfer jestem.
– Joachim. To co, idziemy na wódkę?
– Chodźmy.
Kulicki również zaczął się oddalać, dlatego rzucił przez ramię:
– Do zobaczenia na obradach w przyszłym tygodniu koledzy!
Wszyscy zaczęli rozchodzić się w swoje strony. Do chrabąszcza podszedł emerytowany lekarz wojskowy, który w tej wioseczce znalazł swój azyl. A w szczególnych przypadkach, gdy komuś z wioski coś się stało, trzepał mnóstwo kasy na wygórowanych cenach leczenia. Oczywiście, jeśli ktoś chciał mógł zapieprzać do najbliższego szpitala, półtora godziny drogi. Dzisiaj stary lekarz dużo zarobił. Uwielbiał cotygodniowe posiedzenia rady.

środa, 24 lutego 2016

Dzień Waldemara – Wojna. Część II

Waldemar był przerażony. Jego plan uwzględniał sprowokowanie pozostałych członków rady, ale nie spodziewał się, że ci starzy popierdzieleńcy zabrali ze sobą broń. Fakt, on też zabrał, ale przecież był sprytniejszy od tych idiotów! Chciał być bezpieczny, gdyby gorąca krew dziadyg zawrzała, a wtedy mógłby zabić któregoś, pozorując obronę konieczną. Ale teraz cały plan poszedł się jebać. Postrzelony Kulicki. Tylko postrzelony. I trzech dziadów biegających z bronią. Intryga, która miała dać Waldemarowi Chrabąszczowi władzę, dała wyłącznie wojnę i aż wojnę. Kuźwa! Teraz Waldemar nie miał pojęcia jak wszystko się potoczy. Wiedział jedno - będzie źle. Chrabąszcz biegł drogą. Trzeba było się zorganizować. Tamci na pewno myślą podobnie. Już kiedyś była taka sytuacja. W lesie. Tam była strzelanina. Teraz zaś... Teraz polem walki jest cała wioska. Brutalnej walki o władzę. Szczęk karabinu. Świst kul. Waldemar skoczył w bok. Śmignęła wiązka kul. Część wbiła się w ziemię, część zbłądziła w powietrzu, część wgryzła się w ściany domów. Tkaczyk, pracownik Lead Farm, który dojeżdża z Warszawy szedł tą ulicą. Chrabąszcz zauważył jak padł na ziemię. Czerwona plama wykwitła mu na brzuchu. Waldemar ukrył się za załomem jakiegoś domu. Zauważył Waśniaka podczas przeładowywania Thompsona. To on strzelał.
– Wyłaź gnido! – Zawołał. – Chciałeś strzelaniny? To masz! – Terkot. Kule uderzyły w ścianę, za którą siedział Chrabąszcz.
Waldemar miał pomysł. Jeśli przebiegnie na drugą stronę, będzie mógł w spokoju się oddalić. Waśniak go nie znajdzie. Tylko podczas przebiegania może zarobić kilka kulek. Raz kozie śmierć. Pędem rzucił się przez ulicę. Terkot. Chrabąszcz rzucił się na ziemię, przeturlał i biegł dalej. Wycelował lufę pistoletu w stronę napastnika. Strzelił w ogóle nie patrząc. Ktoś krzyknął. Nieważne. Chrabąszcz musiał zgubić prześladowcę. Wbiegł w labirynt uliczek. W tym czasie Waśniak popatrzył na młodego mężczyznę z przestrzelonym barkiem. To chyba był pracownik Zbożaxu. Chciał podkraść się od tyłu i obezwładnić Waśniaka. O ironio, postrzelił go jego szef!
W tym samym czasie Szczypczyk szedł ulicą w innej części wsi. Obie ręce zaciskał na dubeltówce, jak przy polowaniu. Był uważny, patrzył, czy ktoś nie zajdzie go od tyłu. Nie musiał. Zerwiłeb przyszedł z naprzeciwka. Jego rewolwer celował w Szczypczyka. Lucyfer powoli zaczął nakierowywać dubeltówkę na "kolegę" z rady. Zaprzestał gdy usłyszał:
– Ani drgnij Szczypczyk, bo podziurawię ci płuca. A może i parę innych narządów. – Nawet z pięćdziesięciu metrów Szczypczyk widział szczurzy uśmiech.
– Dlaczego celujesz do mnie, Zerwiłeb? To Chrabąszcz postrzelił Kulickiego.
– A co was różni? Fakt, że poglądy na wszystko. Ale obaj jesteście tak samo popierdoleni. Chrabąszcz już ma przesrane za tamto, ale ty "nic" nie zrobiłeś. Skoro nic, to i nic ci nie zrobią. Niestety. Chyba, że ktoś odstrzeli ci łeb w tej zadymie. Na przykład ja.
Lucyfer wiedział, że szczur, choć tchórzliwy, mógłby go zastrzelić. Dlatego się namyślił. Strzelił tam, gdzie była skierowana lufa. W okno czyjegoś domu. Huk. Zerwiłeb od razu zaczął spierdalać. Szczypczyk wiedział, że zapewnił sobie chwilę spokoju. Ruszył w przeciwnym kierunku. Po jakichś dwudziestu minutach spotkał Waśniaka. Stanęli naprzeciw siebie.
– Chyba nie będziemy do siebie strzelać, nie? – Spytał podejrzliwie.
– Po co? Mamy chyba podobne stanowiska.
– Zajebać Chrabąszcza?
Waśniak się uśmiechnął.
– Do mojej listy dołączył jeszcze ten sukinsyn Zerwiłeb. – Dodał Szczypczyk.
– Pasuje.
– To jak? Wymiana frontów?
Skinęli sobie głowami i pobiegli. Każdy w tą stronę, z której przyszedł ten drugi
W tym czasie, w innej części wsi spotkali się Zerwiłeb i Chrabąszcz. Powoli podchodzili do siebie, nie przestając celować ze swych broni. Chrabąszcz znalazł okazję na sojusz:
– Słuchaj Zerwiłeb, obaj mamy przesrane w stosunku do pozostałych. Chyba, że połączymy siły. Wtedy mamy szanse. Dwóch na dwóch. Bo to jasne, że pijak i pojeb się dogadali.
– Chrabąszcz, możesz manipulować tamtymi idiotami, ale mnie nie omamisz. Chcesz władzy i zastrzelisz wszystkich na drodze do niej. W tym sojuszników. Więc się zamknij, bo nie mam zamiaru wchodzić z tobą w układy.
– Taaak? – Chrabąszcz wycelował w korpus niedoszłego sojusznika. Chciał strzelić, ale nie zdążył.
Zerwiłeb zawsze potrafił dbać o siebie. Szybko wypalił w lewe ramie oponenta.
– Arghhhh! – Chrabąszcz zawył z bólu, siłą wystrzału rzucony lekko w tył.
Pomimo bólu strzelił, ale zupełnie niecelnie. No, celnie, jeśli chciał trafić Majewską, sześćdziesięcioletnią starą pannę, głuchą jak pień, która wyszła z domu opróżnić skrzynkę pocztową. Kobieta upadła, ale nikt z radnych nie zauważył gdzie dostała. Dopiero później wyszło na jaw, że w łokieć, a Majewska zmarła na zawał w tej samej chwili. Ale w tamtym momencie nikt nie przejmował się starą, nielubianą kobietą, bo oto z naprzeciwka nadbiegał już Szczypczyk. Zerwiłeb widząc to, rzucił się w boczną uliczkę, by jak najszybciej się oddalić. Nie udało mu się to, bo po kilku zakrętach stanął jak wryty przed Waśniakiem.
– Dokąd to się wybierasz, szczurku? – Rzucił kąśliwym tonem.
– Eeee... Waśniak, jakie miłe spotkanie. Zawsze cię lubiłem, wiesz?
– Właśnie wiem, szczurzy bobku, jak bardzo mnie zawsze lubiłeś.
– Widzisz? Jesteśmy przyjaciółmi.
– A pamiętasz jak nazwałeś mnie... czekaj, jak to było? Pierdolonym moczymordą, nie?
– Jakoś sobie nie przypominam...
– Za to ja dobrze pamiętam. – Uśmiechnął się, machnąwszy karabinem.
– Kurwa... – Wymamrotał Zerwiłeb.

wtorek, 23 lutego 2016

Dzień Waldemara – Wojna. Część I

Waldemar Chrabąszcz wstał z łóżka z ogromnym przekonaniem, że to jego szczęśliwy dzień. Dziś jest posiedzenie rady, na którym staruszek wprowadzi swój plan w życie. Pośpiesznie przeprowadził wszystkie niezbędne czynności higieniczne i zapakował się do auta. Zebranie punkt ósma, nic nie zaszkodzi zjawić się o siódmej trzydzieści. Posiedzenia rady odbywały się zawsze w specjalnie do tego przeznaczonym budynku w centrum mia... w centrum wsi. Budynek składał się wyłącznie z jednego dużego pomieszczenia, w którym stał wielki stół oraz pięć krzeseł, po jednym dla każdej z rodzin. Waldemar usiadł na swoim i położył na stole przed sobą teczkę. Zaczął wyciągać z niej papiery i rozkładać je na blacie. W końcu pojawili się pozostali. Cwany, przypominający szczura Zerwiłeb, alkoholik z pokolenia na pokolenie - Waśniak, dziadyga Kulicki, który ma swój cholerny decydujący głos i przywództwo nad obradami. Zachowuje się jak pieprzony król. I ten popierdzielony Szczypczyk, skurwysyn, który robi wszystkim na przekór. Zresztą to u nich rodzinne.
– Dzień dobry koledzy. – Powiedział Kulicki.
Wszyscy pozostali również mruknęli niewyraźne "dzieńdobry", często w takim tonie, w jakim mówi się "nienawidzę".
– A więc rozpoczynamy obrady. Pierwszy temat to... – Kulicki zajrzał do swojego notatnika. – ...odbudowa kościoła.
– Sprzeciw. – Jednocześnie powiedzieli Waśniak, Szczypczyk i Zerwiłeb.
– Za. – W tym samym czasie powiedział Chrabąszcz, odróżniając się od pozostałych.
– A więc koledzy, jest rozbieżność, czyli musimy przedstawić argumenty.
– Ech... – Westchnął Waśniak.
– Kurwa... – Wymamrotał Szczypczyk.
Zerwiłeb milczał. Chrabąszcz wstał z krzesła. Był przygotowany. Zaplanował. Nauczył się na pamięć. Zaczął:
– A więc wiara chrześcijańska jest fundamentem polskości. Nasz kraj jest katolicki i wiara jest czymś co...
– Zamknij się pisiorze! – Zawołał Szczypczyk.
– Szmata czarnych. – Poparł go Waśniak.
– Spokój! Co to za zachowanie? Lucyfer, Joachim chcecie coś powiedzieć inteligentnego? Kontrargument jakiś?
Szczypczyk zaczął wstając:
– Jesteśmy cholernym krajem wol-no-wyz-na-nio-wym. – Powoli rzucał każdą sylabą. – Nie mamy obowiązku podporządkowywania się żadnej religii. Chcecie kościół? A czemu nie synagogę albo cerkiew? Albo meczet? Musimy być neutralni. Albo dajemy równe prawa każdej durnowatej religii, albo żadnej. Jeśli chcecie każdej, to powiedzcie mi, skąd chcecie wziąć fundusze na tyle budowli? Lepszym rozwiązaniem jest mieć na to wyjebane i nie budować niczego.
Szczypczyk usiadł, a wstał z kolei Waśniak. Czknął, po czym rozpoczął:
– Polska u początku swych dziejów była krajem słowiańskim, nie chrześcijańskim, a tym bardziej katolickim. Kościół poparł rozbiory Polski oraz Krzyżaków. Przyniósł więcej szkód niż pożytku. Dlatego nie rozumiem czemu my mamy finansować coś takiego. Niech se sfinansuje kuria. Ktoś chce się modlić? Niech się modli w domu.
Waśniak opadł na krzesło. Podniósł się Zerwiłeb.
– Przede wszystkim nie rozumiem czemu mieszacie religię z polityką. Nie ma środków na kościół to raz. Jak ktoś chce chodzić do kościoła to może pojechać do parafii w Nigdzie albo do samej Warszawy jak mu się chce. A wy zamiast podejść inteligentnie, przerzucacie się obelgami.
Zerwiłeb skulił się na krześle natychmiast po swojej wypowiedzi. Ten szczur zawsze wolał kryć się w cieniu.
– Cóż koledzy, zatem sprawa przegłosowana. Nie budujemy kościoła. Teraz dru...
Chrabąszcz wiedział, że to jego chwila, tak jak planował. Zerwał się z krzesła i zawołał:
– Ja mam wniosek! Chciałbym go przedstawić!
Kulicki zdziwił się, ale odzyskał rezon, odchrząknął i rzekł "proszę".
– Otóż od jakiegoś czasu głowiłem się nad pewną sprawą. Chodzi mi o nasz sposób, że się tak wyrażę, rządzenia wsią. Zbieramy się w piątkę, my najstarsi, a następnie tylko w tym małym gronie obradujemy nad sprawami ważnymi dla całej wsi. Jesteśmy praktycznie odcięci od kraju. Nie ma nas na mapie. W żadnym mieście o nas nie słyszano, chyba, że licząc pracowników Lead Farm albo Zbożaxu. Nie przeprowadza się u nas głosowań, referendów. Jeśli chcemy wziąć w nich udział musimy zapierdzielać do Nigdzie. Nie płacimy podatków do rządu. Tylko te związane z naszymi biznesami. Żyjemy gorzej niż w średniowieczu. Moim pomysłem jest, abyśmy w końcu poszli z duchem czasu. Rozwiązali radę, a wprowadzili urząd wójta lub sołtysa, wybieranego przez mieszkańców.
– I niby kto nim zostanie? Ty, zachłanna świnio? – Wstał Szczypczyk.
– A może ty, niepoczytalny pojebie? – Odparował Chrabąszcz.
– A dlaczego nie ja? – Rzucił Zerwiłeb.
– Cichaj szczurzy bobku! – Zawołał Waśniak.
– Bo co alkoholiku? Bo ty niby lepiej się nadajesz?! – Natychmiast odparował.
Już w następnej sekundzie cała czwórka lżyła się wzajemnie. Każdy każdego.
– Spokój! – Zagrzmiał Kulicki, ale pobladł ze strachu, gdy pozostali zaczęli wyciągać broń palną. Nie wiadomo skąd, Szczypczyk wyjął dubeltówkę. Chrabąszcz pistolet. Waśniak krył pod płaszczem Thompsona, jak w filmach gangsterskich. Zerwiłeb z kieszeni wydobył rewolwer. Na razie nikt nie strzelał, ale dalej wrzeszczano.
– Spokój! – Po raz drugi zagrzmiał Kulicki.
Chrabąszcz wypalił w jego stronę. Trafił go w nogę, nad lewym kolanem. Kulicki upadł.
– Kurwa mać! – Zawył.
Zaczęły się strzały. Niecelne. W budynku było kilkoro drzwi, dlatego każdy wybiegł swoimi. Oczywiście oprócz zwijającego się z bólu Kulickiego. Ale to nie był koniec. Rozpętała się wojna. Wojna o Dwa Jeziora.