środa, 24 sierpnia 2016

Dzień Jakuba – "Pupilek"

Przyjemnie tak leżeć w miękkiej, ciepłej pościeli, owinięty od czubka głowy po same pięty. Tak, dawno się tak nie wyspałem... Ale zaraz, wyspałem?! Dzisiaj poniedziałek... A spać szedłem później niż zwykle, bo musiałem siedzieć nad tym cholernym projektem i jeszcze Ewa ciągle mi to utrudniała, wkładając swoje rysunki i wyklejanki pomiędzy ważne akta w segregatorach... W takim razie jakim sposobem byłem wyspany? Kurwa, która jest godzina?! Zerwałem się z łóżka jak poparzony, rozrzucając pościel po całym pokoju. Spojrzałem na budzik i... Niespodzianka! Budzika nie ma. Za to jest laurka od mojej kochanej córeczki, w której wyjaśnia przyczyny pożyczenia go sobie. Po pierwszych trzech zdaniach stwierdzam, że lepiej dla mojego zdrowia będzie, jeśli nie będę kontynuował czytania. Trzeba jednak sprawdzić godzinę. Łapię za telefon... Jest za dwadzieścia dziesiąta. Mam ponad dwugodzinne spóźnienie. Ubrania, higiena, śniadanie zjem w pracy... Chwytam teczkę i wybiegam z mieszkania. Szybkim tempem pokonuję kolejne piętra schodów, aż na drugim...
Wyskakuje na mnie biały pudel. Tak, prawdziwe utrapienie, pies emerytowanego sąsiada. Kundel ma długie, różowe wstążki wplecione w czuprynę na łbie. Okropność. Ale nigdy się psów nie bałem, więc zwyczajnie go mijam. Prawie się udaje... Potwór skacze i  uczepia się zębami mojej teczki.
– Puszczaj! – Drę się na cały głos i zaczynam machać nią (a i nim) na wszystkie strony. – No odpierdol się!
Nie słucha. Kładzie przednie łapy na teczce i wyrywa mi ją z rąk. Strasznie silne bydlę, jak na takiego chuderlaka.
– Przegiąłeś, kurwa! – Ruszam w jego kierunku, a stwór powoli oddala się do mieszkania właściciela.
Łapię moją własność i znów zaczynamy się szarpać. Wtedy zza drzwi wychyla się głowa właściciela zmory.
– Pimpuś, nie rozrabiaj.
Pies przechodzi jakby zmianę charakteru. Natychmiast puszcza teczkę i zaczyna się łasić z maślanymi oczami. Na mojej teczce pozostają jedynie ślady zębów. Ostatni raz rzucam zabójczym spojrzeniem i ruszam do pracy.
***
Kolejny dzień. Kolejny raz do pracy, tym razem punktualnie. Znów złażę po schodach i znów mijam drugie piętro. Wtedy pojawia się ON. Pimpuś. Prawie zapomniałem już o wydarzeniach ostatniego razu, więc niby nigdy nic kontynuuję schodzenie. Wtedy słyszę szczekanie. Odwracam się i widzę tylko lecący w moją stronę, rozmazany, biały kształt, który po chwili zaczepia się zębami o mój rękaw. 
– Pierdol się! – Mówię, jakby głupi kundel mógł mnie zrozumieć...
Znowuż szarpanina, tym razem o wiele bardziej zaciekła. W nieustającej walce zeszliśmy po schodach i wyszliśmy z klatki. Tu udaje mi się odczepić bestię i cisnąć nią w jakiś zaułek. Wsiadam do samochodu, oglądam ze wszystkich stron rozdarty na strzępy rękaw koszuli i odpalam Volvo. Powoli ruszam do przodu. Wtedy w lusterku dostrzegam za samochodem coś, co napełnia mnie zdziwieniem i szokiem. Oto za moim autem biegnie ten parszywy kundel, Pimpuś-Rozpruwacz. Wciskam gaz, myśląc, że zdążę. Błąd. Rozsierdzona bestia wykonuje kolejny sus i uczepia się rozwartymi szczękami mojego tylnego zderzaka. Metaliczny chrzęst rozchodzi się po całej okolicy. Przyśpieszam jeszcze bardziej. Wtem przeciągłe "TRAAAACH!!!" kieruje mój wzrok z powrotem w lusterko. Pies odpadł od samochodu. Razem z moim pierdolonym zderzakiem. To już jest wojna.
***
Wojna podjazdowa dokładniej. Trwała przez cały weekend i opierała się na niewybrednych numerach obu stron. On nasrał mi na wycieraczkę, ja zaczaiłem się pod jego drzwiami z wentylatorem i workiem piasku. Tak oto złemu piach w oczy nawiewa... On rozszarpał listy, które niósł mi listonosz, ja podrażniłem go żarciem dla psów na wędce. On obszczał moje auto, ja dźgnąłem go w nos rękawicą bokserską na długim kiju. On wybiegł zza rogu i podciął mi nogi, ja w odwecie pociągnąłem go za ogon. Lassem, żeby zachować bezpieczną odległość. Ale kiedy wróciłem do mieszkania z odgryzionym płatem materiału na tyłku, przegiął. Obmyśliłem plan zemsty.
***
W poniedziałek wstałem o wiele wcześniej. Powoli i cicho zszedłem na drugie piętro. Na stopach miałem grube, wyłożone watą kapcie, żeby nie wydawać dźwięków. Położyłem na podłodze granat hukowo-błyskowy, obwiązałem zawleczkę cienką, przeźroczystą żyłką i ukryłem się za załomem ściany. Po pół godzinie usłyszałem, jak ta bestia wychodzi z mieszkania, żeby się na mnie zaczaić. Musiał zainteresować się granatem, który wcześniej celowo oblałem sosem do mięsa. Odczekałem chwilę i pociągnąłem za żyłkę. Huk i błysk. Szybko wypadłem zza rogu, porwałem ogłuszonego i oślepionego psa i zbiegłem do samochodu. Założyłem mu krótką smycz, zaczepioną o mój hak holowniczy i grzecznie poczekałem, aż się otrząśnie. Wtedy ruszyłem do pracy. Okrężną drogą. Krótka smycz zmuszała mojego wroga do biegnięcia z podobną prędkością co samochód, a starałem się tak wybierać drogę, by móc się rozpędzić. Ilekroć hamowałem, słyszałem stuknięcie. To Pimpuś uderzał o tył mojego samochodu, gdzie już nie było zderzaka. W końcu dojechaliśmy.
– Masz dość? – Rzuciłem, gdy wysiadłem i spojrzałem na zdyszanego psa, któremu język zwisał aż do ziemi.
Nogi rozjechały się pod nim.
– Więcej ze mną nie zadzieraj. – Rzuciłem i odpiąłem smycz z jego szyi.
Pogwizdując i kręcąc smyczą, ruszyłem w stronę budynku Lead Farm.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Dzień Hassana – Terrorysta w akcji.

Hassan był przygotowany na nadchodzącą śmierć. Śmierć za Allaha. Śmierć za swoją Organizację. Wybrał porę przed południem, kiedy nikogo u Szczypczyków nie było, żeby w spokoju nagrać się na automatyczną sekretarkę. Założył pas Szahida i ukrył go pod kupioną na wyprzedaży czarną bluzą od dresu na zamek błyskawiczny. Organizacja wybrała go do tego zadania. Nawet nie było ono zbyt skomplikowane, wystarczy tylko wejść do supermarketu i się zdetonować, z nieśmiertelnym okrzykiem "Allah Akbar" na ustach. To na pewno nic trudnego. Nie może znowu zawieść, tak jak wtedy w 2001 roku. Cholerna grypa, że też akurat wtedy musiał zachorować... Peu importe. No świetnie, jeszcze zaczynał popadać w mówienie po francusku, jak zawsze, kiedy łapała go melancholia. Ruszył po pozbawionym kolorze mieście i ulicach. Szare, zachmurzone niebo, czarny asfalt, szara codzienność ludzi na chodniku i w samochodach... Wszyscy robią codziennie to samo, bez jakiegokolwiek konkretnego celu, bez jakichś wartości w życiu. On ma cel. Raj, niebo, czy jakkolwiek to zwać. Zbawienie. Szerzenie chwały Islamu i Allaha. Zabijanie niewiernych. Tak wiele, kosztem tylko jednego człowieka. Jednego nic niewartego, pozbawionego sensu życia. Życia Hassana Bhaduri. Był gotowy na to poświęcenie. Z każdym krokiem umacniała się tylko jego stanowczość, utwierdzał się w swoich dążeniach. Był gotowy i zdeterminowany. Determinacja była jego siłą. Największą siłą, jaką człowiek może posiąść. Siłą, która może dać wszystko i na wszystkie, nawet najbardziej szalone działania, pozwolić. Najchętniej wysadziłby się już teraz, zanim zaczną pojawiać się jakieś bzdurne wątpliwości, które potrafią zrujnować i osłabić nawet najmocniej zakorzenione postanowienia. Ale nie mógł zrobić tego ot tak, musiał dotrzeć do celu i dopiero wtedy mógłby to zakończyć i przejść dalej. Nie denerwował się, szedł spokojnie, zwyczajnie, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Jeszcze tego by brakowało, żeby go zamknęli. Jakub by się z niego naśmiewał do końca życia, w końcu sam się nie dał ucapić. Chociaż na pewno by go wyciągnął z paki, takie są plusy przyjaźni, nawet z niewiernym. Chociaż ciężko powiedzieć, żeby akurat Szczypczyk był wierny jakiejkolwiek religii. Tak, ciekawy był z niego człowiek. Oto i centrum handlowe. Szklana brama, niby wrota raju otwierają się przed nim same, rozsuwając na boki. Hassan przepycha się przez niezbyt gęsty tłum i staje pośrodku. Włazi na kamienny, kolisty murek, którym otoczono rosnącą tu palemkę.
– Hej! – Tym okrzykiem zwraca na siebie uwagę pozostałych ludzi. Wszyscy patrzą na niego jak na całkowitego szaleńca, zresztą, to codzienność w Nowym Jorku. Tutaj jest zawsze pełno szaleńców.
Hassan rozpina bluzę i odrzuca ją za siebie, ukazując mnóstwo kabelków i ładunków. Nie wiadomo kiedy pilot znalazł się w jego ręku. Ludzie wbijają swój wzrok w pas Szahida z niedowierzaniem i paraliżującym ich strachem.
– ALLAH AKBAR!!! – Wraz z tym okrzykiem uwolniły się wszystkie nadzieje i sny Hassana, uleciały wszystkie rozmyślania i wątpliwości, pozostała tylko pustka. Uwolnili się także ludzie spod okowów przerażenia i rzucili do ucieczki. Terrorysta nacisnął jedyny guzik na pilocie i zgodnie z wszelkimi oczekiwaniami, powinna uwolnić się również niszcząca siła eksplozji. Ale nic się nie stało. Nerwowymi ruchami Hassan zdjął klapkę od pilota i wyciągnął baterie. Rozładowane.
– Hej, czekajcie! – Zawołał.
Ludzie się zatrzymali i odwrócili głowy.
– Baterie. – Rzucił, wygrzebując z kieszeni drugą parę.
Tłum unisono mruknął przytakująco, dało się słyszeć głosy narzekania na współczesne baterie, a jakiś starszy człowiek zrzędził, że "za jego młodości baterie były porządniejsze". Wszyscy czekali.
Hassan zatrzasnął klapkę.
– No dobra, już. Khem... ALLAH AKBAR!!! – Ludzie rzucili się przed siebie, szaleńczo, jak stado byków. Hassan nacisnął guzik, ale eksplozja znów nie nastąpiła.
– No co jest, kurwa?! – Terrorysta nacisnął przycisk jeszcze trzy razy. Coś zapikało i...
Upragniony wybuch! Hassan mógł zobaczyć go przez spore okna centrum handlowego. Eksplozja miała miejsce w jakimś wieżowcu, ognista chmura owiała go na jednym z wyższych pięter.
"Oż kurwa... Nieważne!" Hassan wziął nogi za pas i zaczął uciekać razem z tłumem, gdzie pieprz rośnie. Kiedy już był sam i zatrzymał się w jakiejś ciemnej uliczce, obserwując przejeżdżające na sygnale radiowozy, karetki i wozy strażackie, zaczął się zastanawiać, co się właściwie stało. Niedawno jeden kumpel poprosił go, żeby naprawić jego znajomemu krzesło biurowe. Choć Hassan "Złota Rączka" zajmował się raczej tylko materiałami wybuchowymi, przystał na prośbę dobrego znajomego.  Tylko co później zrobił...? Pamiętał, że wziął krzesło do swojego warsztatu umiejscowionego w piwnicznym garażu jego mieszkania. Położył na stole warsztatowym krzesło, tuż koło pasa. Hmm... A czym spoił obie części krzesła? Nie miał żadnego dobrego spoiwa, więc wziął to białe, co akurat było pod ręką... Chwila! Przecież to był pojemnik z C4! Tym, które miało się znaleźć w pasie! O cholera, przed chwilą odpalił przecież ten ładunek, to C4, które zamiast do pasa trafiło do krzesła... Czyli to on spowodował tę eksplozję. Zaraz, to co było w pasie?! Hassan otworzył przegródkę na materiał. Była zapełniona... różowym brokatem. Takim, jaki ostatnio przyniosła młoda Szczypczyk, gdy się nią opiekował. Uderzywszy się otwartą ręką w czoło, odrzucił nieprzydatny pas do śmieci i ruszył do mieszkania Szczypczyków...

Mieszkanie Szczypczyków, dwie godziny później.
– Jesteś jebanym idiotą. – Stwierdził Jakub. – Oprócz faktu, że chciałeś się, kurwa, wysadzić, to jeszcze twoja podobizna leciała w głównych wiadomościach. Pomijając już fakt, że na szczęście dzięki twojej wrodzonej głupocie nie udało ci się nawet porządnie zmajstrować tego pasa!
– Za to tobie, raz, a porządnie udało się zmajstrować bachora. – Odgryzł się. – Napijmy się wreszcie, jestem przybity.

Dobra Zmiana.

Witajcie Drodzy Czytelnicy! Z tej strony Kuba, a ze mną jak zawsze jest... 

Fenomenalna Iv!
 <kłania się w oczekiwaniu na oklaski, jednak szturchnięta, prostuje się>
 Ej!

 I jak widać po tytule, Dobra Zmiana zawitała również do nas. Ale nie martwcie się, w naszym przypadku (w przeciwieństwie do mediów) nie zaczniemy nagle wychwalać polityki skrajnej katolickiej prawicy, a administracja nie zostanie obsadzona członkami partii PiS lub ich ziomkami. 

Kubuś, proszę, tylko nie zaczynaj...

 W każdym bądź razie, jak zdążyliście zapewne zauważyć, są wakacje. 

Okeeeey, właśnie zastanawiam się, czy nasi czytelnicy to imbecyle... Kto by nie zauważył WAKACJI?! 

I cóż, musimy wam zakomunikować, że skończyliśmy gimnazjum i wybieramy się do różnych szkół średnich. Bądźcie jednak spokojni, nie mamy zamiaru zrywać ze sobą kontaktu z tak błahego powodu, ergo również blog nie umrze śmiercią tragiczną, choć tak mogłoby się wydawać po ostatniej dłuuugiej ciszy. 

Szuuuuuuu....szuuuuuuuu.......

<przez chwilę patrzy z politowaniem>
 I to właśnie z powodu tego naszego rozdzielenia, pojawił mi się w głowie diaboliczny plan. Otóż stwierdziłem, że jest do doskonała okazja, aby trochę ożywić Współczesnych.

 <przechyla głowę na bok i wlepia wzrok w towarzysza> 
Czy ja o czymś nie wiem???
 
 <uśmiecha się pół niewinnie, pół szatańsko>
Dlatego też, postanowiłem, że od tej pory posty będą pojawiać się regularnie raz na dwa tygodnie. A nie po kilka w jeden dzień i potem pustka przez kilka miesięcy. Dzień, w którym będą się pojawiać posty ustalę dopiero we wrześniu, kiedy otrzymam tak zwany plan lekcji. A z tego co słyszałem, może się on zmieniać nawet osiem razy do roku, więc...

 Odstrzelimy Twojego dyrektorka. Albo spróbujemy się jakoś dostosować. Chociaż pierwsze rozwiązanie uważam za zabawniejsze. 

.... 
To chyba tyle. Czy mamy im coś jeszcze do powiedzenia? 

Niech nie myślą, że nagle spoważnieliśmy! Dalej jesteśmy tak popaprani jak wcześniej... Tylko ten raz, tak wyjątkowo trza było przybrać bardziej oficjalną formułę. Tak więc... ten, tego... Pa, pa! I do września!