niedziela, 31 maja 2015

Ivy - Spać nie pozwalają

Słońce, plaża, królik albinos myjący łapki w morzu. Różowy jednorożec tarzający się w piasku. I ulubiony koktajl z truskawek podawany przez sympatycznego bałwana. 
– Żyć, nie umierać – powiedział bałwanek, szczerząc zęby i nucąc pod nosem najnowszy kawałek Justina Biebera. I wszystko byłoby piękne, gdyby nie czyjś przerywający sielankę krzyk:
– CHOLERA!!!
Poirytowana, otworzyłam oczy. Usłyszałam głośny trzask, a potem huk, jakby po wystrzale. Następnie posypała się wiązanka niewybrednych przekleństw, a niski, męski głos zaczął coś pleść o ogniu piekielnym i karze boskiej.
Strząsnęłam włosy z twarzy, wzięłam głęboki oddech i wrzasnęłam tak, że gdyby nie dźwiękoszczelne ściany apartamentu, z pewnością wścibscy sąsiedzi wezwaliby policję.
Zadowolona, wstałam z łóżka, boso wyszłam z sypialni i ruszyłam schodami w dół, do salonu. Tam właśnie zastałam ojca, latającego od szafy do szafy, czasem rzucającego wściekłe spojrzenia w stronę siedzącego za kanapą i zszywającego sobie brzuch Suryna. Wszędzie walały się kartki, karteczki, statystyki i listy. Większego bałaganu nie widziałam od czasu ostatniej orgii.
– Co się stało tatusiu? – Spytałam, podchodząc bliżej. Ojciec nie odrywał wzroku od przeglądanych papierów, chyba nawet zaczął robić to szybciej.
– Dobre pytanie córuś. Bo widzisz... Ta bezużyteczna kupa pluszu zgubiła jedne z najważniejszych dokumentów na świecie.
– O jakich dokumentach mówisz?
– Planach. Danych. Numerach... Cholera! – Wrzasnął, rzucając grubym zeszytem w stronę Suryna, który schylił się w ostatnim momencie.
– Były w takiej czerwonej teczce? Takiej z ptaszkiem i...
– Widziałaś ją?! – Tata faktycznie wydawał się przejęty. A skoro tak, to czemu by na tym nie skorzystać?
– Całkiem możliwe, że gdzieś mi przemknęły...
– W barku jest twoja ulubiona czekolada.
– Wiesz, skoro są takie ważne...
– Pojedziemy na zakupy, do zoo czy gdzie tam będziesz chciała, ale gadaj, gdzie jest ta cholerna koperta!
Z satysfakcją usiadłam na kanapie, dając nogi na stolik. Tata tego nie cierpiał.
– Chyba coś kojarzę. Pamiętasz jak dwa dni temu odwiedzałeś Pana Żniwiarza?
– Tak. Pamiętam, że musiałem przekupić niańkę, żeby nie wzywała policji po tym, jak zamknęłaś ją w piwnicy i...
– Chcesz wiedzieć czy nie? – Przerwałam mu, znudzona. – W każdym razie wpadł do nas wtedy dziadek i zabrał tą teczkę. I tyle.
Zsunęłam się z kanapy i ruszyłam w stronę swojego pokoju. Zamykając drzwi, usłyszałam nową wiązankę przekleństw, gdy ojciec wybierał numer telefonu dziadka. Cóż no, czasem tak bywa.

niedziela, 24 maja 2015

Dzień Simona – Zły dzień dla jehowy.

Jak widać na poniższym przykładzie, potępienia można dostąpić także za życia.
Czas akcji: Ten sam dzień, co w opowiadaniu "Poznaj swoich sąsiadów."

    Ranek. Szósta trzydzieści. Za oknem szaro i smętnie. Ulewa. Z wielkim trudem, ale jednak sięgam ręką do budzika stojącego na szafce nocnej przy łóżku. Próbuję wymacać budzik nie otwierając oczu. Jeszcze trochę... Tylko troszeczkę... Krótka chwila dotyku zimnego metalu, po czym próżnia.
ŁUP! KRANG!
Teraz już otworzyłem oczy i spojrzałem na starą, szarozieloną wykładzinę obok łóżka. Stos śrubek, przekładni i zębatek, które wypadły z obudowy. Część pewnie rozsypała się po mieszkaniu.
No nic. Tyle ile mogłem zebrałem w dłonie i wyrzuciłem przez nie domykające się okno na podwórze. Resztę... No cóż, trzeba będzie poodkurzać. Raz na miesiąc chyba można, nie?
    Czas na śniadanie. Nie muszę otwierać żadnych drzwi, ani iść przez żaden korytarz. Piękno kawalerki. Jedyne odgrodzone ścianami pomieszczenia to łazienka i komórka, znajdująca się w środku mieszkania. Wszystko w pięknej szarozielonej barwie. Ściany, dywan, nawet sufit. Kuchnie odgradza tylko murek na wysokości około metra. Idę po płatki. Nasypuję cała miskę i zalewam mlekiem. Stój. Wróć. Skończyło się mleko. Niestety, ale co tam... Siadam na taborecie ustawionym przy murku kuchennym. Miska stoi na murku, a ja jem pyszne, suche płatki owsiane. Wstaję. Kieruje się w stronę łazienki, ale wracam. W łazience i tak nie mam parasola...
Upadam. Potykam się o drewniany taboret, na którym przed chwilą siedziałem. Gleba. Stłuczone kolano. Złamana noga. Nie moja oczywiście, chodzi o taboret. Kładę obie części na murku.
Skleję potem. Czas do pracy, ale... Nie mam parasola. Człowiek nie potrzebuje parasola, jeśli ma przychylność Boga. Chociaż... Może to kara za tamtą sobotę w ''Yellow Dandle'' z tamtą kelnerką...
Nie! Odpędzić od siebie bluźniercze myśli. Ich wspominanie gorszym grzechem niż same czyny...
    Szybki bieg w deszczu. Ulewie znaczy... Kwadrans i jestem na ulubionym osiedlu. Jakiś policjant mnie zatrzymuje. Pyta, czy byłem świadkiem wypadku. Nie byłem. Dzwonię na domofon pani Prince, sześdziesięciolatki, która zawsze ze mną rozmawia.
– Dzień dobry pani Prince! Tutaj Simon, otworzy mi pani?
– Simon? Otworzę, otworzę... EKHE! EKHE! Nie przychodź dziś do mnie Simon, mam koklusz skarbie.
Dźwięk domofonu. Otwieram drzwi, odkładam domofon, z którego nadchodzi kolejny napad kaszlu.
Najlepsza klientka... Nie, klientka to złe słowo... Petentka? Też nie... W każdym razie osoba, z którą zawsze mogę porozmawiać o mojej pracy...
    No nic, wjeżdżam windą na dwunaste piętro. Mieszkanie  97. Czasem da się z nim pogadać, czasem z jego córką. Tylko ich nazwisko jest straszne. Ssss...cy...psc... Nie, pcyk. O, właśnie!
Scypcyk. Choć oni wymawiają to inaczej. I z dziesięć razy szybciej. Pukam, drzwi się otwierają i, o zgrozo! W drzwiach stoi pluszowy miś z kijem do baseballa.
- Słucham? - Zapytał męskim głosem miś.
– Ja... ja... czy... - Nie byłem w stanie nic wydukać.
– Wariat. - Rzucił miś i zamknął mi drzwi przed nosem.
    Przez 3 godziny odwiedziłem jeszcze kilka pięter. Tylko z jedną osobą się zagadałem. Na dwie i pół godziny. Byłem na siódmym piętrze, gdy usłyszałem windę. Coś kazało mi tam spojrzeć. Horror.
Przy szybie stała dziewczynka. Z twarzą.... Hy... Twarzą... Mordą potwora, niczym pierwowzór maski z tego filmu "Krzyk''. Tak to była muza Edvarda Muncha, gdy malował swe największe dzieło.
Cofnąłem się o jeden krok... Potem jeszcze jeden i... Próżnia. Zawsze lubiłem to słowo. Dźwięczne, poetyckie, wspaniałe. Tym razem jednak to był dla mnie omen. Sygnał, że zaraz upadnę. Upadłem. Ból w całym ciele. Stałem na nogach, a pod spodem leżało moje ciało. Umarłem. Zobaczyłem, że otwiera się jedno z mieszkań.
– Dziś klientów nie przyjmuje! Umrzyj jutro! - Krzyczał.
Niezwykły ciąg powietrza i znów byłem w swoim ciele. Bóg dał mi drugą szansę. Będę nawracał jeszcze gorliwiej! No, może z pominięciem mieszkania na szóstym piętrze. Wiecie, nawet przestało padać.

wtorek, 19 maja 2015

Dzień Jakuba – Poznaj swoich sąsiadów. Cz.2

– Choć tu pierdolona kupo pluszu! Będziesz się zszywał! - Ryknął dziecięcy głosik.
,,Wróciła Miss Szafy 2014.'' – Pomyślałem.
Mała, blond dziewczynka zjawiła się w pokoju, z zabandażowanym czymś kolanem. Do tego obrazka nie pasowała tylko nienaturalnie rozwarta paszcza i może długie szpony.
– Rozszaaarpię! – Krzyknęła i niczym żaba skoczyła w stronę kanapy.
Suryn już czekał. Wstał i uderzył kijem nadlatującego demona, niczym w  prawdziwym bejsbolu.
Jej głowa wykręciła się, a ona sama upadła na dywan.
Przekręciła sobie głowę, jak w jakimś gównianym horrorze i powiedziała, zapluwając się:
– Zdechniesz, szmato!
– STOP !!! – Wrzasnąłem, ostro już wkurwiony.
– A tobie co? Zły dzionek? – Powiedziała i znów zaczęła wyglądać jak niewinna dzieczynka.
– Wytłumaczcie jej, ja idę zadzwonić – Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że od czterech godzin powinienem być w pracy.
– Halo? Ann? – Powiedziałem do słuchawki.
– Mr.Scpcsyy... – Zaczęła.
– Daruj sobie. – Uciąłem. – Wypisz mi na dzisiaj wolne, a wy zajmijcie się kontraktem Blazemana.
– Rzuciłem, odłożywszy słuchawkę.
Wszedłem z powrotem do pokoju.
– I zrozumiałaś? – Spytałem Potworkę.
– No, dziwię się tylko, dlaczego nie przyszedłeś do mnie. – Zadrwiła.
Poczułem uniesienie, zalewającą mnie radość.
– Umiesz grać?
– No oczywiście. Coś trzeba było robić, przez te miliony lat w szafie, a ludzie wsadzali tam różne rzeczy...
– Ocalony! – Podskoczyłem z radości.
– Tak oto Bóg chroni swe dzieci wierne... – Zaczął Suryn.
Złapałem Ewę, zatkałem jej uszy i powiedziałem:
– Zgwałciłem i zamordowałem matkę Ewy, a nie spowiadam się od piętnastu, kurwa, lat. Jeszcze coś?
Uznałem, że mogę stracić u Suryna, na rzecz wybawicielki mojej. Odetkałem Ewce uszy.
– Idziemy? – Powiedziałem radośnie, jak gdyby nigdy nic. Próbowałem olać skwaszoną twarz misia.
Doszedłem do wniosku, że wychodząc na klatkę nie powinniśmy ryzykować.
– Ewuniu, weź misia na ręce.
– Co? Protestuje, ja... – Zaczął Suryn.
– Milcz. Udajemy normalnych, a chodzący miś nie jest... – Stłumiłem w sobie słowo ,,kurwa''–
–...Normalny. – Dokończyłem.
Zjechaliśmy windą na szóste piętro, gdzie zapukaliśmy do drzwi numer 47. Drzwi otworzyły się same.
– Cholera. – Powiedziałem.
Weszliśmy. To nie wyglądało jak jebane mieszkanie. Mgła, szara trawa, brak ścian i kurwa, ciemność.
Na środku pagórka (?) stała kamienna szachownica, z dwoma kamiennymi siedziskami.
Za szachownicą, przy czarnych pionkach stał żniwiarz. Czarna, powłóczysta szata wlokąca się po podłodze, kaptur, kosa z błyszczącym ostrzem i szkielet pod szmatami.
– WITAJCIE ŻAŁOSNE ISTOTY, KTÓRA Z WAS ZMIERZY SIĘ ZE MNĄ?
– Ona! – Wskazałem na Potworkę.
– USIĄDŹ ZATEM, EMISARIUSZKO!
Wtedy, tak to dziwne, ale...
Szkielet spojrzał na Potworkę i...
– NIEEEEEEE!!! – Ryknął.
– To ty, to ty...Igzheligempewatenqua... – Jęczał.
– Miło jest być rozpoznawaną. – Powiedziała perfidnie potworka.
– Kojarzysz go? – Spytałem.
– Nie.
– Ona... Mój mistrz mnie przed nią przestrzegał...
Zaraz dodał : – Nazywał się Balzael.
– Balzio? Znałeś Balzia? No cóż, już się nie dziwie, że spierdalasz...
W jednej chwili świat zawirował, mgła rozpłynęła się. Staliśmy w mieszkaniu, w salonie. Szachy stały na szklanym stoliczku do kawy.
– Masz darowane, do końca darowane, twoja córka też... Zabierzcie ją stąd!
Dałem Ewci znak ręką. Wyszła z potworką oraz z misiem z mieszkania.
– A ty? Czemu nie idziesz? – Spytał roztrzęsiony.
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Już przed chwilą dostrzegłem...
Butelka wódki i kieliszki.
– Może się napijemy? – Spytałem, wskazując palcem kuchenny stolik z butelką.
On też się uśmiechnął.
***
PODSUMOWANIE
Od tego czasu ja i Mat żyjemy w zgodzie. Ja i Ewcia mamy zapewnione, że nie zginiemy do czasu właściwego (Choć Mat nie mówi nam kiedy to będzie). Potworka wspomina dawne czasy, choć nie wiemy skąd zna Balzaela. Suryn ma na mnie focha wszechczasów. A ja,  już wierzę w jebaną fantasy.


piątek, 8 maja 2015

Dzień Jakuba – Poznaj swoich sąsiadów. Cz.1

To był mój drugi najgorszy dzień w życiu. Pierwszy będzie, gdy córka zapyta się mnie o okres...
 Wstałem rano i wyjrzałem przez okno. O tej porze roku pogoda w NY nigdy nie jest dość dobra. Niebo było pokryte równomiernie szarą masą chmur deszczowych. Wiatr wiał tak mocno, że wydawało się, że deszcz uderza w szyby pod kątem prostym. Wiedziałem, że dzień będzie zły.

***
Ubrany i przygotowany, wyszedłem do pracy, rzuciwszy tylko okiem na Suryna, który gonił Potworkę z kijem do baseballa. Dzień jak co dzień. Wyszedłem przez drzwi wiatrołapu i  wszedłem na ulicę. 
Piiiiiiip! Piiiiiiiiip!
Oślepiło mnie światło.
BU-DUP!
Coś uderzyło mnie, wyleciałem w powietrze i uderzyłem o asfalt. Ból był nie do opisania, straciłem przytomność. Kiedy wstałem, ludzie krzątali się wkoło, sanitariusze, policja i... koroner?
Wtedy poczułem się dziwnie. Patrzył prosto na mnie. Mieszkał na szóstym piętrze. Nazywał się Matthew... Smith chyba.
– Umarłeś przyjacielu. – Oznajmił głuchym, grobowym głosem.
– Co ty pieprzysz? – Zdziwiłem się.
– Spójrz. – I wskazał palcem pod moje stopy.
Spojrzałem, leżały na asfalcie... Ja leżałem? Tak to byłem ja. Leżałem w kałuży,  zakrwawiony. Blady. Martwy?
– Zabiło cię uderzenie samochodu. Połamałeś żebra.
Popatrzyłem na wgnieciony przód szarego Wolkswagena.
– Jestem Ponurym Żniwiarzem, odprowadzę twą duszę. 
– Nie ma jakiegoś sposobu? Mam córkę...
– Jest jeden, jeśli wygrasz ze mną w szachy, daruję ci życie.
– Nie umiem grać w szachy, kurwa!
– To ktoś kogo wyznaczysz. Akceptujesz?
– Tak.
– ZATEM WSTAŃ ŻAŁOSNA ISTOTO, NIECH TWA DUSZA WRÓCI DO CIAŁA, A TWE RANY ZNIKNĄ! MASZ JEDNĄ DOBĘ!
Znów zemdlałem. Ocknąłem się leżąc na asfalcie. Wstałem. Sanitariusze i koroner spojrzeli na mnie wielkimi oczami.
– Co?!  Ale... Pan...
– Przepraszam spieszę się.
Wyminąłem ich, a oni stali zdziwieni. Wszedłem do windy i pojechałem na dwunastę. Do mieszkania.
– Córciu... Słuchasz mnie? – Powiedziałem skruszonym głosikiem.
– Tak tato.
–NieuważałemnadrodzepotrąciłmniesamochóditerazścigamnieżniwiarzpanMatthewijeśliniewygramznimwszachymamprzesranepomożeszmi? – Wydukałem jednym tchem, prawie niezrozumiale.
Niewzruszona córcia jakby wszystko zrozumiała.
– Ja nie umiem, tatku.
– Eech... Gdzie tamci? – Zapytałem zrezygnowany.
Suryn leżał na kanapie, przed telewizorem, z włączonym VHS-em. Oglądał chrześcijański talk-show.
– Umiesz grać w szachy Sur?
Miś spojrzał na mnie z dwuznaczną miną.
– Szczerze... pomimo trzystu lat nigdy nie miałem szczególnej ochoty się nauczyć. –
Wydukał, a po chwili dodał: – Panie przebacz mi grzechy lenistwa!
Zacząłem dygotać nerwowo i pocić się.
– Gdzie Potworka?
– Przetrąciłem jej kijem kolano. – Miś uśmiechnął się złowieszczo. – Zasłużyła sobie, bestia.
– Kurwa mać! – Ryknąłem. – Czy choć jeden dzień nie możecie być spokojni?!
– Tato... - Zaczęła nieśmiale Ewa. – Wujek Hassan umie grać w szachy, czy nie pomyślałeś...
Przerwałem jej wypowiedź własną.
– Oczywiście, że pomyślałem! Wyjechał do Chicago, wysadzić jakiś zasrany hotel...
Wtedy z pokoju Ewci, usłyszeliśmy huk, a zaraz potem...