poniedziałek, 16 stycznia 2017

Dzień Jakuba – Herbatka z paproci.

W trakcie, gdy Lucyfer i Florian są na wakacjach...

Weekendzik! Czyli możliwość odpoczęcia sobie od pracy i siedzenie z ośmioletnią córką. Korzystając z usług nowej opiekunki, mogłem pozwolić sobie na wybranie się do Hassana sobotnim rankiem.
Dosyć zagracone mieszkanie, pełne rozrzuconych chaotycznie śrubek, nakrętek, kabelków, kabli i innych pierdół tego typu. Hassan cisnął w kąt salonu jakieś pudło pełne szeleszczącej foli, które blokowało miejsce na sofie, bym mógł w spokoju usiąść.
– Co pijemy? I ile? – Zapytał gospodarz.
– Coś mocnego. W dużej ilości.
– Mam rakiję. Kolega z Serbii mi przysłał.
– Niech będzie. – Wzruszyłem ramionami i wyciągnąłem się wygodniej.
Hassan na chwilę zniknął w kuchni i po chwili wrócił z pękatą butelką czegoś i dwoma szklankami. Nogą zmiótł ze stolika wszystko, co się na nim znajdowało. Trzask tysięcy pierdolonych śrubek zmusił mnie do ponownego skoncentrowania się na życiu i otaczającym mnie świecie.
W tym samym czasie mój kompan postawił flaszkę i szklanice na stole, a sam padł w głęboki, wysłużony fotel po mojej prawej. Wyprostowałem się i mój wzrok padł na dwudziesto centymetrowe, ciemnozielone liście paproci, która stała w sporej, lekko popękanej, ceglastej doniczce pod ścianą, naprzeciw kanapy. Sama doniczka ustawiona była na zbitej z desek półeczce naściennej. 
– Bawisz się we florystykę? – Spytałem, gdy przechylony Hassan odkorkowywał butelkę rakii. 
– O czym ty pieprzysz?
– O paproci. Nigdy nie widziałem u ciebie żadnych roślin. Ani tu, ani w Polsce jak studiowaliśmy.
– Matt mi sprezentował sadzonkę.
Ta odpowiedź sprawiła, że przypomniałem sobie kilka doniczek z takimi samymi paprociami, które stały u Matthew w jednym z pokoi. 
– Ach, faktycznie! On też ma te dziwne krzaczory u siebie. A jak wokół nich skacze, jak je pielęgnuje! Ileż się z nimi cacka i podlewa... – Zadrwiłem, sięgając po szklankę.
– Tak, tak... Dostałem dokładne instrukcje postępowania i dbania o to coś... – Mruknął, nalewając mi bałkańskiego trunku. – Od paru tygodnie musiałem się pieprzyć z regulowaniem temperatury, odpowiednimi dawkami wody do podlewania i tak, kurwa, dalej...
Stuknęliśmy się szklanicami i napiliśmy.
– Po co tyle zabawy?
– Bo można z odpadłych, ususzonych liści robić podobno prześwietną herbatę...
– Masz takie liście?
– Taaa, tam, na kaloryferze...
– To jak, zrobimy sobie paprociową herbatkę do przepicia?
– Czemu by nie...

W kwadrans później obok szklanek rakii stały kubki z parującą, ciemnozieloną cieczą.
– Nie wiem, czy to słodzić, czy od razu się zrzygać... – Marudziłem, podnosząc swój kubek do góry.
– Nie narzekaj, jeszcze nie próbowaliśmy... Może nie jest taka zła...
– Wybacz, ale od czasu studiów i tamtej lasagni, którą razem robiliśmy, obrzydza mnie barwa ciemnozielona...
– Jęczydupa. – Warknął Hindus. – Kto nie próbuje... – Zaczął, zbliżając kubek do ust.
– ...ten nie umiera?  – Wtrąciłem się, jeszcze raz obrzucając ciecz nieprzychylnym spojrzeniem. No, raz kozie śmierć. Wypiłem. W smaku, herbata była gorzko-pyłowa. Jakby zlizywać kurz ze starych mebli.
– Okropieństwo. – Rzuciłem, odstawiając kubek na stół. I w tym momencie, zaczął się odjazd...
Najpierw, wszystko pociemniało. Jakbym miał zasłabnąć. Ale już po chwili świat eksplodował dziesiątkami tysięcy jaskrawych kolorów. Jakby rozpętała się brokatowa burza. Wszystko cukierkowe i błyszczące. Świat wirował. Ja chyba też, nie wiem. 
Obudziłem się z głową w kuchennym zlewie Hassana. Patrząc po dowodach zrozumiałem, że musiałem rzygać. I to sporo. Byłem blady jak kreda, ubrania miałem wymięte i potargane, do tego upieprzone czymś, co przypominało pastele.
Wstałem i chwiejąc się, poczłapałem do salonu. Pomieszczenie śmierdziało dymem i nosiło ślady jakby po pożarze niektórych mebli. Rozbite szkło, obrzygana podłoga i dziwne dźwięki w łazience...
Poszedłem tam i zastałem Hassana, wyrzucającego z siebie pokarm z ostatnich kilku dni wprost do kibla...
Cała łazienka była zarzygana i ujebana pastelowym czymś, podobnie jak moje ubrania.
– Co myśmy robili? – Wymamrotałem, prawie się przewracając.
– I czemu tak długo... – Usłyszałem w przerwach od wymiotów.
– Która jest?
– Po dziewiętnastej.
– Kurwa...
– Wiesz... Zastanawiam się... – Wyjęczał mój gospodarz, podnosząc się i ocierając twarz. – ...czy myśmy się przypadkiem nie naćpali?
– Może. A na pewno tak się czuję. – Łeb mnie napierdalał, nie wiedziałem, co z tym zrobić.
– Chyba wypierdolę tą paproć na śmietnik...
– To jest twój pierwszy dobry pomysł dzisiaj. – Chwiejnie wytoczyłem się do przedpokoju.
– Wracasz do domu? – Spytał, wychodząc za mną. Stał trochę pewniej.
– Nie wiem, czy jestem w stanie.
– Zadzwonię po taksówkę.
– Dzwoń. – Odpowiedziałem, po czym zwymiotowałem mu prosto na środek salonu.
– Ja pierdolę... – Hassan jęknął i kątem oka zobaczyłem, jak znika z powrotem w łazience.
"To będzie długa, trudna i obrzydliwa noc." – Pomyślałem.
 Niestety, miałem jebaną rację...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz