Wyskakuje na mnie biały pudel. Tak, prawdziwe utrapienie, pies emerytowanego sąsiada. Kundel ma długie, różowe wstążki wplecione w czuprynę na łbie. Okropność. Ale nigdy się psów nie bałem, więc zwyczajnie go mijam. Prawie się udaje... Potwór skacze i uczepia się zębami mojej teczki.
– Puszczaj! – Drę się na cały głos i zaczynam machać nią (a i nim) na wszystkie strony. – No odpierdol się!
Nie słucha. Kładzie przednie łapy na teczce i wyrywa mi ją z rąk. Strasznie silne bydlę, jak na takiego chuderlaka.
– Przegiąłeś, kurwa! – Ruszam w jego kierunku, a stwór powoli oddala się do mieszkania właściciela.
Łapię moją własność i znów zaczynamy się szarpać. Wtedy zza drzwi wychyla się głowa właściciela zmory.
– Pimpuś, nie rozrabiaj.
Pies przechodzi jakby zmianę charakteru. Natychmiast puszcza teczkę i zaczyna się łasić z maślanymi oczami. Na mojej teczce pozostają jedynie ślady zębów. Ostatni raz rzucam zabójczym spojrzeniem i ruszam do pracy.
***
Kolejny dzień. Kolejny raz do pracy, tym razem punktualnie. Znów złażę po schodach i znów mijam drugie piętro. Wtedy pojawia się ON. Pimpuś. Prawie zapomniałem już o wydarzeniach ostatniego razu, więc niby nigdy nic kontynuuję schodzenie. Wtedy słyszę szczekanie. Odwracam się i widzę tylko lecący w moją stronę, rozmazany, biały kształt, który po chwili zaczepia się zębami o mój rękaw.
– Pierdol się! – Mówię, jakby głupi kundel mógł mnie zrozumieć...
Znowuż szarpanina, tym razem o wiele bardziej zaciekła. W nieustającej walce zeszliśmy po schodach i wyszliśmy z klatki. Tu udaje mi się odczepić bestię i cisnąć nią w jakiś zaułek. Wsiadam do samochodu, oglądam ze wszystkich stron rozdarty na strzępy rękaw koszuli i odpalam Volvo. Powoli ruszam do przodu. Wtedy w lusterku dostrzegam za samochodem coś, co napełnia mnie zdziwieniem i szokiem. Oto za moim autem biegnie ten parszywy kundel, Pimpuś-Rozpruwacz. Wciskam gaz, myśląc, że zdążę. Błąd. Rozsierdzona bestia wykonuje kolejny sus i uczepia się rozwartymi szczękami mojego tylnego zderzaka. Metaliczny chrzęst rozchodzi się po całej okolicy. Przyśpieszam jeszcze bardziej. Wtem przeciągłe "TRAAAACH!!!" kieruje mój wzrok z powrotem w lusterko. Pies odpadł od samochodu. Razem z moim pierdolonym zderzakiem. To już jest wojna.
***
Wojna podjazdowa dokładniej. Trwała przez cały weekend i opierała się na niewybrednych numerach obu stron. On nasrał mi na wycieraczkę, ja zaczaiłem się pod jego drzwiami z wentylatorem i workiem piasku. Tak oto złemu piach w oczy nawiewa... On rozszarpał listy, które niósł mi listonosz, ja podrażniłem go żarciem dla psów na wędce. On obszczał moje auto, ja dźgnąłem go w nos rękawicą bokserską na długim kiju. On wybiegł zza rogu i podciął mi nogi, ja w odwecie pociągnąłem go za ogon. Lassem, żeby zachować bezpieczną odległość. Ale kiedy wróciłem do mieszkania z odgryzionym płatem materiału na tyłku, przegiął. Obmyśliłem plan zemsty.
***
W poniedziałek wstałem o wiele wcześniej. Powoli i cicho zszedłem na drugie piętro. Na stopach miałem grube, wyłożone watą kapcie, żeby nie wydawać dźwięków. Położyłem na podłodze granat hukowo-błyskowy, obwiązałem zawleczkę cienką, przeźroczystą żyłką i ukryłem się za załomem ściany. Po pół godzinie usłyszałem, jak ta bestia wychodzi z mieszkania, żeby się na mnie zaczaić. Musiał zainteresować się granatem, który wcześniej celowo oblałem sosem do mięsa. Odczekałem chwilę i pociągnąłem za żyłkę. Huk i błysk. Szybko wypadłem zza rogu, porwałem ogłuszonego i oślepionego psa i zbiegłem do samochodu. Założyłem mu krótką smycz, zaczepioną o mój hak holowniczy i grzecznie poczekałem, aż się otrząśnie. Wtedy ruszyłem do pracy. Okrężną drogą. Krótka smycz zmuszała mojego wroga do biegnięcia z podobną prędkością co samochód, a starałem się tak wybierać drogę, by móc się rozpędzić. Ilekroć hamowałem, słyszałem stuknięcie. To Pimpuś uderzał o tył mojego samochodu, gdzie już nie było zderzaka. W końcu dojechaliśmy.– Masz dość? – Rzuciłem, gdy wysiadłem i spojrzałem na zdyszanego psa, któremu język zwisał aż do ziemi.
Nogi rozjechały się pod nim.
– Więcej ze mną nie zadzieraj. – Rzuciłem i odpiąłem smycz z jego szyi.
Pogwizdując i kręcąc smyczą, ruszyłem w stronę budynku Lead Farm.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz